Kod
Leonarda da Vinci… Tak, dobrze pamiętam czas, kiedy ta książka została wydana
i jak wielkim echem odbiła się w środowisku czytelniczym. Było o niej tak
głośno, że niemal każda rodzina chciała ją mieć, a wszyscy moi znajomi długo o Kodzie… mówili. Mnie w tamtym czasie jednak interesowały znacznie bardziej
inne książki, więc cały ten szum wokół Kodu… nie sprawił, że poszedłem do
księgarni i kupiłem powieść.
Przeczytałem
ją dopiero później, gdy już nie słyszało się o niej tak często. Pamiętam, że zaczynając
ją czytać, miałem spore nadzieje na naprawdę interesującą lekturę. Jednakże
wraz ze zwiększającą się ilością przeczytanego tekstu docierało do mnie, że mam
przed sobą powieść napisaną w bardzo podobny sposób do stylu, w jakim w latach
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych tworzył swoje bestsellery Dean R.
Koontz. Czyli tak, aby ciągłe napięcie i zwroty akcji nie pozwalały się od książki
oderwać, aby fabuła pochłaniała i bohater mógł zaintrygować czytelnika. A
także, co najważniejsze, by książka mogła skończyć się happy endem.
Zaginiony
symbol został wydany w roku 2010, więc już jakiś czas temu. Podobnie jak to
było z Kodem…, przeczytałem go dopiero teraz, kilka lat po premierze książki.
I podobnie jak w przypadku Kodu…, znowu lektura nie usatysfakcjonowała mnie
tak bardzo, jak bym sobie tego życzył.
Ale
po kolei. Powieść rozpoczyna się opisem rytuału loży masońskiej, a
trzydziestoczteroletni adept, wchodzący na nowy stopień oświecenia, odegra w
powieści bardzo ważną rolę. Pobudki, którymi ów człowiek się kieruje, nie są
szlachetne, a cel, jaki chce osiągnąć, mocno ociera się o szaleństwo. Jednak
tak to już bywa z wierzeniami – logika w ich przypadku musi zostać odstawiona
na boczny tor, by do głosu mogła dojść wiara.
Człowiek
ten nazywa się Mal’akh. Należy do loży masońskiej, osiągnął trzydziesty trzeci
stopień wtajemniczenia. Całe jego ciało pokrywają tatuaże będące symbolami
okultystycznymi, nawet twarz została wytatuowana. Aspiracją Mal’akha jest
osiągnięcie boskości, i żeby zrealizować swój cel, mężczyzna nie ugnie się
przed niczym.
Robert
Langdon, główny bohater powieści Browna, zostaje zaproszony przez swojego
przyjaciela i mentora, Petera Solomona, do Waszyngtonu. Na miejscu okazuje się,
że Solomon nie może przybyć na wykład, który miał prowadzić, i jego asystent
prosi Langdona, by go zastąpił. Profesor zgadza się, jednak gdy dociera na
miejsce, okazuje się, że został ofiarą podstępu, a jego przyjaciel został
uprowadzony…
Wydarzenia
nabierają rozpędu i nie zwalniają. Z jednej strony: Mal’akh, szaleniec,
porywacz i morderca pozbawiony jakichkolwiek skrupułów. Z drugiej: Robert
Langdon, siostra porwanego, Kathrine Solomon, oraz CIA. Jak się łatwo domyślić,
CIA ściga wszystkich, często zostając w tyle, profesor stara się sprostać
wymaganiom szaleńca i ocalić Petera. Czasu zostało mu jednak niewiele. A
wszystko to prowadzi do jednego: odkrycia zaginionego słowa, symbolu, który
strzeżony jest przed ludzkością już od bardzo dawna.
Tak
właśnie prezentuje się fabuła bestsellera Dana Browna. Bohaterowie gonią z
miejsca na miejsce, Langdon rozszyfrowuje kolejne symbole, CIA biega, lata
helikopterami i ogólnie robi to, czego byśmy się spodziewali. Kathrine Solomon
pomaga Langdonowi w odnalezieniu Petera, a Mal’akh – jak przystało na równie
przebiegłego, co szalonego złoczyńcę – stawia na ich drodze kolejne przeszkody
i nie waha się przed niczym, by dostać to, czego pragnie. W tej ciągłej pogoni
bohaterowie postępują czasem w sposób dość nielogiczny, że się tak wyrażę, a wiele
zdarzeń wygląda dość nieprawdopodobnie, jednak nie należę do tych, którzy by
czepiali się takich naciąganych autorskich wybiegów. Czasem książce potrzeba
pewnej dawki „nieprawdopodobności”, by uzasadnić jej fabułę. I pociągnąć akcję
dalej. W końcu, pamiętajmy, mamy do czynienia z fikcją literacką. A słowo
„fikcja” nie bez powodu jest używane.
Autor przeplata w powieści symbolikę masońską
i chrześcijańską. Prezentuje nam Amerykę jako kraj rządzony przez szlachetnych
ludzi, jacy dostąpili sekretnej wiedzy ukrytej przed ogółem. Łączy to, co
znane, z nieznanym, umiejętnie dodając wiarygodności opowiadanej historii.
Zaginiony
symbol czyta się szybko, pomimo jego pięciuset stron. Mnogość wydarzeń i wir
akcji, w jaki wciąga nas książka, nie pozwala na złapanie oddechu. Dzieje się
tyle, zwroty akcji następują tak często po sobie, że przyłapywałem się na
myśli, iż nie czytam o niczym innym, tylko o bieganiu, bieganiu i bieganiu. Po
pewnym czasie miałem nieco już tego dość, chciałem, by wydarzenia wreszcie zwolniły
trochę swój pęd. Nawet rozszyfrowywanie kolejnych symboli i zagadek przez
profesora nie wprowadza wytchnienia, bo Landgon robi to tak łatwo, że aż się
wierzyć nie chce…
Wir
akcji był dla mnie minusem tej powieści. Brakuje w niej po prostu głębszych refleksji,
bardziej starannego przedstawienia bohaterów i ich psychiki. Warstwa dotykająca
symboliki została dopracowana, owszem, jednak co się tyczy samych postaci, to
jak dla mnie wypadają o wiele mniej ciekawie. Co do zakończenia zaś…
Oczywiście, w tego typu bestsellerze happy endu uniknąć nie sposób, ale nie
chodzi nawet o to. Bardziej zastanawia, czy tytułowy „zaginiony symbol”
rzeczywiście można poczytywać za coś, o czym wiedza musi pozostać ukryta przed
ogółem, czy może bardziej zaszkodzić po wyjściu na światło dzienne. Jak można
się spodziewać, symbol ów ma związek z religią chrześcijańską…
Na
koniec muszę wspomnieć o tym, jak powieść została wydana. Jak przystało na
wydanie ilustrowane, kolekcjonerskie, książka zawiera bardzo wiele kolorowych
zdjęć drukowanych na kredowym papierze. Otrzymaliśmy więc coś w rodzaju albumu,
tyle że z treścią beletrystyczną. Zdjęcia ukazują czytelnikowi miejsca, w
jakich rozgrywają się wydarzenia, pomagają zrozumieć niektóre aspekty fabuły.
Twarda oprawa, szyte stronice formatu A4, przejrzysta czcionka. Pod względem
technicznym po prostu świetnie. Tyle że albumy mają to do siebie, że zdjęcia
się raczej w nich przegląda, czytając umieszczone pod nimi opisy. W połączeniu
z treścią beletrystyczną taka formuła nie bardzo się sprawdza, moim zdaniem, bo
koliduje z przyjemnością czytania. Zdjęcia, owszem, obrazują pewne rzeczy, ale
także odciągają uwagę od treści, rozpraszają. Jeśli więc chodzi o mnie, o wiele
lepiej przeczytać tę powieść w wersji tradycyjnej. I na tym zakończmy już temat Zaginionego symbolu.
4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz