sobota, 21 grudnia 2013

"Pokój straceń", Jeffery Deaver


            Wiadomo, że autorzy, którzy piszą którąś już tam z kolei książkę, mogą czasem popełnić powieść gorszą lub lepszą. Jeśli gdzieś na początku swojej literackiej kariery wyznaczą sobie wysoki pułap, to potem najczęściej ich utwory nie mogą się równać jakościowo z tym jednym jedynym „kamieniem milowym”. Zdarza się, że nowa książka będzie równie dobra co ta najlepsza, zdarza się nawet, że może być i lepsza. Przykładem może być tutaj Michael Crichton, którego przedostatnia książka, Następny, wielokrotnie przebiła kilka starszych, kultowych pozycji w dorobku tego bestsellerowego pisarza.

            Jeffery Deaver jest twórcą wielu powieści łączących w sobie kryminał, sensację i thriller. Kolekcjoner kości dzisiaj to już klasyka, podobnie Tańczący trumniarz, Błękitna pustka czy Zegarmistrz. Książek z Amelią Sachs i Lincolnem Rhymem w dorobku Deavera nie brakuje, a choć autor popełnił kilka powieści z innymi bohaterami w roli głównej, to ta dwójka jest przez czytelników zdecydowanie najbardziej lubiana. Zobaczmy więc, jak sprawy się z mają z najnowszą odsłoną tego śledczego duetu.

            Na Bahamach ginie Robert Moreno, antyamerykański działacz. Zostaje zastrzelony przez snajpera, a szkło z rozbitego pociskiem okna śmiertelnie rani także dwie inne osoby znajdujące się w pokoju: przeprowadzającego wywiad dziennikarza oraz ochroniarza Roberta.

Do Lincolna Rhyme’a przychodzi jego były partner, gliniarz Lon Sellito, i informuje go o zabójstwie. Jego zwierzchnicy chcą, aby kryminalistyk zajął się sprawą. Okazuje się także, że ma pracować razem z Nance Laurel, panią prokurator, która nie tracąc czasu przenosi się do tymczasowego biura, jakie Rhyme urządził w swoim domu. Zespół zaczyna badać sprawę morderstwa Moreno.

            W trakcie śledztwa wychodzi na jaw, że będzie trzeba pojechać na Bahamy zbadać miejsce zbrodni. Lincoln wraz ze swoim opiekunem Thomem i młodym policjantem Ronem Pulaskim wsiadają więc w samolot, a Amelia zostaje w Nowym Jorku i podąża śladem mordercy.

            Dla tych z Was, którzy znają powieści Deavera z Sachs i Rhymem w rolach głównych, fabuła będzie typowa. Pamiętamy o jego zamiłowaniu do zwrotów akcji, znamy sposoby, jakich używa, by zaciekawić czytelnika. I, mówiąc szczerze, wszystkie inne elementy występujące w Pokoju straceń także nie grzeszą świeżością, więc nie ma co się nastawiać na jakąkolwiek innowacyjność.

            Wygląda na to, że Deaver nie potrafi obecnie utrzymać tego pułapu, jaki narzuca kilka jego poprzednich, najlepszych powieści. Tym, co rzuca się w oczy najbardziej w trakcie lektury, jest zbyt duża liczba niewiarygodnych, lecz wygodnych dla autora zbiegów okoliczności. Wszystko idzie zbyt gładko, nie czujemy napięcia, a ciężko także miejscami powstrzymać ironiczny uśmieszek cisnący się na usta. Zwłaszcza wtedy, gdy na początku rozdziału Amelia wyrzuca swój telefon komórkowy, chwilę później idzie do budki telefonicznej zadzwonić, a na końcu rozdziału dostaje wiadomość sms. Hmmm. W następnym rozdziale autor owszem, pisze, że Sachs zaopatrzyła się w telefon na kartę, jednak w poprzednim widzimy, że trochę pospieszył się w tą wiadomością tekstową.

            Ta sama sytuacja nadal rozwija się bardzo niewiarygodnie, bo jakiś czas później okazuje się, że „ludzie” mordercy podłożyli podsłuchy w kilku budkach telefonicznych wokół miejsca, w jakim jest akurat Amelia. W takie rozwiązanie nie da się uwierzyć już wcale, no ale dobrze, darujmy już tego typu zabiegi autorowi.

            Fabularnie jest słabo. Deaver żongluje postaciami, jak i w swych poprzednich powieściach, ale tym razem wypada to wyjątkowo nieprzekonująco. Najpierw wskazuje na winę tego, potem tamtego, jednak robi to bez większych starań o umotywowanie swojego wyboru. Co ważniejsze, Rhyme, światowej sławy kryminalistyk, dopiero na czterysta którejś stronie książki zwraca uwagę na coś w materiale dowodowym, co powinno być wiadome od samego początku sprawy. Nie sposób dać wiarę temu, że mógł przeoczyć (czy też „nie zauważyć”, jak sam to określa) jeden z podstawowych dowodów w sprawie.

            Morderca. Tym razem mamy wyszkolonego, sprawnego i sadystycznego osobnika, który ma dojścia do sporych możliwości i nie waha się z nich korzystać. Przy okazji jest także zapalonym kucharzem, ciągle coś mu się kojarzy z tą czy tamtą potrawą lub składnikiem, zapachem itp. Najbardziej irytują jego porównania kulinarne do sposobów torturowania ludzi, bo są tak bardzo nie na miejscu, jak to tylko możliwe. Zdarzają się także niebezpieczne sytuacje, w których zapach czegoś tam przypomina mordercy jakąś potrawę. Tyleż to absurdalne, co niemądre. A w posłowiu Deaver pisze, że odsyła na stronę internetową, na której zamieszcza swoje przepisy na sposoby przyrządzania klasycznych dań.

            Pokój straceń nie wypada zbyt dobrze, niestety. Szkoda, bo nastawiłem się na trzymającą w napięciu rozrywkę, na fabułę zaskakującą i dynamiczną. Deaver jednak tym razem nie stanął na wysokości zadania.


            

czwartek, 5 grudnia 2013

Dan Brown, "Inferno"



Dan Brown. Nazwisko poważane przez jednych, przez innych uznawane za bardzo przereklamowane. Przyznam szczerze, że już od dosyć dawna zaliczam się do tej drugiej kategorii, co nie znaczy, że skreślam autora światowych bestsellerów zupełnie.

Po jego kolejnych książkach nie spodziewałem się zbyt wiele. Tak samo było w przypadku Inferno. Owszem, tematyka związana z ponadczasowym, wiekopomnym dziełem, jakim jest i będzie Boska komedia Dante Aligheri, zaintrygowała mnie ledwie tylko usłyszałem o nowej książce Browna. Z drugiej strony jednak od razu miałem świadomość, że dzieło to zostanie wykorzystane do nakreślenia kolejnej mocno naiwnej, a jeszcze mocniej naciąganej fabuły. Mimo to jednak, gdy poszedłem do „Żabki” po marlboro, dałem się skusić i przy okazji kupiłem egzemplarz Inferno. Jak przystało na ambitną literaturę, sześćsetstronicowa powieść (wraz z nie mniej chyba popularnym Doktor Sen Kinga) stała sobie wśród najnowszych wydań bardzo pobudzającej intelekt prasy, czyli „Pani domu” itp. itd. etc. Siła reklamy jest wielka, to można stwierdzić bez żadnych wątpliwości, widząc okładki tych książek w takich sklepach jak „Żabka” właśnie, na autobusach, billboardach, supermarketach, wszędzie. Jaki z tego wniosek? Otóż bardzo prosty. Wyłożyć kasę na reklamę, nagłośnić książkę, upchnąć ją gdzie się tylko da i sukces wydawniczy mamy murowany. Co z tego, że opinie mogą być nieprzychylne? Co z tego, że czytadło takie może aspirować co najwyżej do miana literatury rozrywkowej? Cóż z tego, że ambicji i głębi w tym tyle, co kot napłakał? No właśnie. Co z tego?

Już Wam mówię. Nic. Dosłownie nic, bo tu liczy się kasa, liczą się zwracające się wydatki i późniejszy zarobek. Inwestycja, która przynosi wielokrotnie większe od wkładu zyski. Taki właśnie jest biznes wydawniczy. Wydawnictwo, które na to stać, bierze książkę – mniejszego lub większego gniota – i kampanią reklamową sprawia, że gniot ten dociera do docelowych (czytaj: niewymagających intelektualnie) czytelników. Taka powieść nie musi, a nawet nie może być zbyt ambitna i wymagająca, ponieważ musi trafić w jak najszersze gusta – od tych płytszych aż po głębsze. Dan Brown doskonale zdaje sobie z tego sprawę i dlatego jego książki wyglądają właśnie tak, a nie inaczej. Pisze je według prostego przepisu na bestseller: musi być jakiś haczyk przyciągający uwagę (Boska komedia), musi być także wątek na czasie (przeludnienie na świecie), musi być wartka akcja i – co niemniej ważne – książkę musi się „lekko” czytać. Nie może zabraknąć także niespecjalnie skomplikowanych bohaterów, bo przecież jakby taki Langdon zaczął rzucać słówkami rodem z Mechanicznej pomarańczy Burgessa, to część czytelników by się chyba zapłakała z bezsilności. Dan Brown to wie. Wiedział to także Dean Koontz, choć akurat część bestsellerów tego pana to znacznie wyższa szkoła jazdy niż ma się to w przypadku autora Inferno.

Ale trochę odbiegam od tematu. Do rzeczy więc, okulary na nos (sorry, zapomniałem, że przecież nie noszę) i klawiatura w dłoń, a raczej dłonie na klawiaturę.

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami żyje sobie Robert Langdon. Pechowo okazuje się, że gdy odzyskuje przytomność, znajduje się w szpitalu. Jeszcze większy pech sprawia, że nie pamięta ostatnich wydarzeń i zupełnie nie wie, dlaczego się w tym szpitalu znalazł ani co mu się takiego stało. Jednakże Robert jest sprytny. Udaje mu się zlokalizować szwy na swojej głowie i po głębokim namyśle wyciąga totalnie logiczny wniosek: stało mu się coś w głowę.

Potem jednak jego samozadowolenie przygasa, gdyż wygląda przez okno pokoju i widzi wieżę Palazzo Vecchio. Ze zdumieniem stwierdza więc, że znajduje się we Włoszech (kilkakrotnie wcześniej ratował świat przez zagładą, sporo podróżował, więc wie, jak Włochy wyglądają). Pamięta, że w sobotę znajdował się jeszcze siedem tysięcy kilometrów dalej, na uniwersytecie Harvarda, więc gdy dowiaduje się, że ocknął się w szpitalu w poniedziałek, dwa dni później, informacja ta zabija mu ćwieka.

Szybko jednak odzyskuje rezon. Musi, bo do szpitala wpada jak burza potężnie zbudowana kobieta z irokezem na głowie i strzela do lekarza stojącego w drzwiach pokoju Roberta. Lekarz, jak to zwykle bywa po postrzale w klatkę piersiową, pada na podłogę i krwawi. Nic dziwnego. Na szczęście jednak w pokoju Langdona znajduje się także piękna lekarka, Sienna Brooks, która (nawykła do natychmiastowego reagowania w sytuacjach kryzysowych) niezwłocznie bierze sprawy w swoje ręce i pomaga osłabionemu Robertowi uciec przed znajdującą się jakieś trzy metry od niego zabójczynią. Potem, gdy zyskują nieco dystansu, profesora raz po raz nawiedzają tajemnicze wizje. Zdezorientowany nie wie, co o nich myśleć. Staje się medium? Aspirował do rangi wróżki? Po wypadku zyskał nadprzyrodzoną zdolność przewidywania przyszłości? Czy może obejrzał zbyt wiele horrorów i teraz może komunikować się ze zmarłymi?

Doprawdy, Langdon jest skołowany niczym ksiądz w burdelu. Widzi siwowłosą kobietę, mówiącą mu, że ona „jest życiem”, oraz postać w ptasiej masce twierdzącą, iż „jest śmiercią”. Kobieta przekazuje mu także, by „szukał, a znajdzie”, ale biedny Robert nie wie, czego ma szukać. Jest jednak erudytą, profesorem, a to, co widzi, nieodmiennie kojarzy mu się z jednym: Boską komedią Dante Aligheri.

Ok. To tyle, jeśli chodzi o początek fabuły książki. Teraz pora na kilka słów ode mnie.

Po lekturze kolejnej książki Browna mam nieodparte wrażenie, że autor uważa swoich czytelników za co najmniej naiwniaków (żeby nie użyć tutaj mocniejszego słowa). Nie starał się jak najbardziej uwiarygodnić historii opisanej w Inferno. Nie starał się nawet nadać pozorów prawdopodobieństwa większości z sytuacji, w jakich dzielny Langdon i waleczna Sienna muszą brać udział. Osłabiony Robert ciągle biega. Nie je. Nie śpi. Umysł pracuje mu z każdą upływającą chwilą coraz lepiej i coraz intensywniej. Szybko przestaje być także osłabiony. Bez wątpienia (jeśli akurat nie dostanie angażu przy kolejnej akcji ratowania świata od zagłady) załapie się na główną rolę w następnej kinowej odsłonie przygód Wolverine’a, bo zdaje się być jeszcze bardziej wytrzymały i niezniszczalny.

Ale to drobnostki, bo superhero zawsze dają rady. Tym, co niewymownie wkurza podczas lektury, są niezwykle naiwne i nieprawdopodobne wręcz rozwiązania fabularne. Nie mogę o nich pisać, by nie spamować, więc sami musicie stwierdzić czy dajecie wiarę temu i tamtemu rozwiązaniu. Ja po lekturze kolejnego bestsellera Dana Browna ostro zastanawiam się, jak ten świat jest poukładany, a także nad tym, jaka literatura zadowala czytelników. Żeby być szczerym trzeba jednak na koniec napisać, że Brown ma dość ciekawe pomysły odnośnie niektórych kwestii, że potrafi zdobyć się na oryginalny pomysł, czymś zaciekawić. Jednak to by było zaledwie kilka światełek we wszechobecnym mroku.

Podsumowując więc, Inferno jest co najwyżej średniawą książką, w której ciekawe są opisy miejsc, historyczne wzmianki na temat sztuki i ze dwa dobre pomysły, które – rozwinięte do maksimum kosztem niepotrzebnej, zbyt wielkiej ilości akcji – mogłyby uczynić z powieści książkę o wiele lepszą.

Do dzisiaj żałuję, że zamiast powieści nie kupiłem w tamtej „Żabce” trzech dodatkowych paczek marlboro. Miałbym znacznie więcej przyjemności z wydanych pieniędzy.

Biedny Dante Aligheri. Biedne marlboro. Biedny ja. Ech.
(I bogaty Dan Brown).