czwartek, 17 kwietnia 2014

"Łabędzi śpiew" - tom pierwszy, Robert McCammon


            Robert McCammon. To nazwisko jest mi znane już od wielu lat, od czasu, kiedy w moje chciwe beletrystyki ręce wpadły Młodzieńcze lata tegoż autora. Dzisiaj w zasadzie nie pamiętam już tej powieści, w mojej głowie po jej lekturze pozostały tylko jakieś oderwane strzępki obrazów, ale towarzyszy im przeświadczenie, że to była dobra książka, że bardzo mi się podobała. Gdybym miał podać jakiekolwiek argumenty na poparcie tych słów, nie potrafiłbym. Mimo tego czuję sentyment do Młodzieńczych lat.

            Z tego też powodu ucieszyłem się, kiedy sprezentowano mi jedną z nowszych powieści McCammona, pierwszą część dwutomowego Łabędziego śpiewu. O tej powieści już od dłuższego czasu jest w sieci głośno, czytelnicy zachwycają się nią niemal bez wyjątku, więc tym bardziej mój apetyt na jej przeczytanie mocno się zaostrzył. Zwłaszcza, że postapokalipsa jest tym, co tygrysy lubią najbardziej. Nie w każdym wykonaniu i nie zawsze, ale jednak postapo to postapo, co tu dużo pisać.
           
            W pierwszym tomie Łabędziego śpiewu poznajemy kolejno postaci, które będą grały pierwsze skrzypce w dalszych częściach fabuły. Czytamy także o początkach międzynarodowego konfliktu, który doprowadzi do wojny nuklearnej i unicestwienia większej części populacji ludzkiej oraz wielu miast i państw. Rakiety wyposażone w głowice atomowe zostają odpalone przez strony biorące udział w konflikcie, siejąc śmierć i zniszczenie. Nielicznym szczęśliwcom udaje się przetrwać wybuchy, choć ich ciała nie uniknęły obrażeń. Wśród nich jest czarnoskóry Joshua Hutchins, trzydziestopięcioletni, olbrzymi zapaśnik od dekady walczący na ringu, a także Siostra Nawiedzona, bezdomna kobieta wygłaszająca kazania na ulicach, w dalszej części powieści nazywana po prostu Siostrą. Jest także Swan, cokolwiek niezwykła dziewczynka mieszkająca z matką Darleen i jej chłopakiem Tommym. Jest również pułkownik Macklin, dowodzący Podziemnym Domem, czyli schronem przeciwatomowym, w którym żyją dziesiątki ludzi. Jest także osobliwy jegomość, siedzący samotnie w kinie i oglądający w kółko ten sam krwawy film, na którym rozpoznaje samego siebie i zaśmiewa się głośno.

            Jak można się domyśleć, losy wymienionych wyżej postaci splotą się ze sobą, a ścieżki, którymi ci ludzie będą podążać, w końcu się przetną. Kiedy i gdzie to się stanie, tego nie wiem, gdyż drugiego tomu Łabędziego śpiewu jeszcze nie posiadam. Mogę co najwyżej opisać wrażenia, jakie pozostały mi po lekturze pierwszego.

            Robert McCammon wypracował sobie niezwykły styl, który wciąga niezależnie od tego, co pisze. Zagłębianie się w jego prozę to pod tym względem czysta przyjemność, składane przezeń zdania posiadają w sobie magię, która potrafi porwać czytelnika. Nawet w przypadku literatury postapokaliptycznej, która w swym wydźwięku w żadnym razie nie powinna być przyjemna. W Łabędzim śpiewie McCammon nie pomija opisów potworności, nieludzkich poczynań postaci dramatu i ogólnie wszystkiego, co wiąże się z apokalipsą. Daje nam stosunkowo rzeczywisty obraz koszmarnego scenariusza, jakim może stać się dla społeczeństw ludzkich i ich jednostek wojna jądrowa, zaczynając od samego jej początku i przechodząc konsekwentnie od przyczyny do skutku. Robi to jednak w sposób, który nazwałbym dość łagodnym. Wszystkie opisy podawane przez niego można przyjąć bez mrugnięcia okiem; są sugestywne, owszem, jednak nie aż tak bardzo, jak mogłyby być. Profile psychologiczne głównych bohaterów dramatu tylko w niektórych przypadkach autor odmalował nieco głębiej, inne wypadają raczej blado. Każdy z nich ma jakiś cel, który chce osiągnąć, a także miejsce, do którego pragnie dotrzeć. Niektórzy chcą władzy, inni bardzo łatwo dają sobą dowodzić. Dawny porządek świata przestał istnieć, więc ciemniejsze strony ludzkiej natury mogą swobodnie wyjść na światło dzienne.

            McCammon dodaje do tego wszystkiego także kilka elementów nadnaturalnych, w skutek czego niektóre z postaci i występujących w powieści przedmiotów zyskują dość niezwykłe, choć rzekłbym mało oryginalne, cechy. Ten akurat zamysł autora nie przypadł mi do gustu, bo sugeruje, że to, co zapoczątkował człowiek, wyzwala siły potężniejsze od niego i zmusza je do działania. Jak wspomniałem już wcześniej, nie czytałem drugiego tomu powieści, więc nie wiem dokładnie, do czego ma prowadzić ta nieco nietypowa układanka, jednak na chwilę obecną mam mieszane uczucia co do ogólnego wydźwięku powieści. Tom pierwszy czyta się z dużym zainteresowaniem, ale tylko do pewnego momentu; w dalszej części wydarzenia zdają się wytracać swój dramatyzm, a napięcie szybko spada. Mam wrażenie, że gdyby autor postawił na nieco więcej akcji i na trochę mniej rozwlekłą fabułę, powieść tylko by na tym zyskała. Jednak od mniej więcej połowy tomu moje zainteresowanie losami bohaterów zmniejszało się, aż wreszcie doszło do tego, że po skończonej lekturze chyba nie mam ochoty na czytanie drugiego tomu powieści.

            Łabędzi śpiew jest książką bardzo chwaloną, sądząc po tym, co zdołałem dotychczas zaobserwować (przeczytać). Mnie jednak wydaje się lekturą zbyt łagodną jak na tak poważny i mroczny temat, jakim jest postapokalipsa. Niemniej wypada książkę polecić, gdyż w dużym stopniu może się podobać.

czwartek, 10 kwietnia 2014

"Szatańskie wersety", Salman Rushdie


Był rok 1995, kiedy po raz pierwszy miałem w ręku Szatańskie wersety Rushdiego. Do dzisiaj doskonale pamiętam  czarną, sugestywną okładkę gdańskiego wydawnictwa Phantom Press, a także plotki zasłyszane na temat tej kontrowersyjnej książki. Powieść, napisana w 1988 roku, przyniosła na autora wyrok śmierci wydany przez samego ajatollaha Chomeiniego. Mówiło się, że książka jest przeciw Islamowi i Koranowi, że w akcie zemsty podłożono bomby w kilku wydawnictwach, że Salman Rushdie przez długie lata musiał ukrywać się przed zemstą muzułmanów. Jednakże z czasem sytuacja autora zmieniła się na tyle, że w 2007 roku królowa Elżbieta II nadała mu nawet szlachectwo.

                Cała historia zawarta w tym obszernym tomie zaczyna się od opisu spadających z nieba dwóch pasażerów, ocalałych z wybuchu bomby na pokładzie sterroryzowanego samolotu lecącego nad kanałem La Manche. Pierwszym z nich jest Dżibril Farista, bardzo popularny aktor, drugim – Saladyn Ćamća, dubler o tysiącu i jednym głosie. Dżibril wydziera się, śpiewając fałszywie, czym irytuje Saladyna, że „ci frajerzy w dole nie będą wiedzieć, co w nich kropnęło”, że „aby narodzić się na nowo, trzeba najpierw umrzeć”. Spadanie trwa, a gdy dobiega końca, dwaj mężczyźni budzą się na zaśnieżonej angielskiej plaży. Znajduje ich zdumiona staruszka Rosa Diamond, która dostrzega, że Saladyn ma oddech niemiłosiernie cuchnący, a na czole Dżibrila formują się dwa guzy, niezwykle przypominające rogi.

                Jednakże zanim docieramy do tego momentu, poznajemy najpierw historię życia Dżibrila, a następnie Saladyna. Autor kreśli nam czasy, w jakich dorastali, dorosłe życie w części prywatnej i zawodowej, prowadząc do momentu, w którym mężczyźni zrządzeniem losu spotykają się na pokładzie porwanego samolotu. Już na pierwszych stu pięćdziesięciu stronach łatwo można zauważyć, że Salman Rushdie zadaje pytania. Wiele pytań, dotykających takich obszarów jak kwestia pochodzenia hinduskich emigrantów, ich tożsamość, wychowanie oraz religia i przestrzeganie jej zasad. Saladyn ma wątpliwości co do siebie samego, swojego życia i wiary, pyta się, kim był kiedyś, a kim jest teraz. Kobiety, z którymi się spotyka, mówią mu, że „jest bardziej angielski niż Anglicy”. A Dżibril już podczas spadania z nieba śpiewał: „Buty noszę japońskie, spodnie są angielskie, uszankę mam rosyjską, ale serce wciąż indyjskie”.

                W dzisiejszych czasach czytelnicy bez wątpienia znacznie szybciej niż kiedyś zauważą, że wiele zdań sformułowanych przez Rushdiego nie powinno być odczytywanych dosłownie. Wyśniona walka archanioła Dżibrila z prorokiem Mahudem jawi się temu ostatniemu jako walka z diabłem, więc wyrecytowane w namiocie poezji wersety nie mogą być prawdziwym przesłaniem, lecz jego diabelskim przeciwieństwem – nie boskim, ale szatańskim.

                Metaforyczny styl autora nadaje powieści oryginalności, podobnie niezwykle bogate, rozwlekłe opisy. W trakcie lektury Szatańskich wersetów trzeba jednak pamiętać, iż bardzo często należy odbierać je i rozumieć stosując cudzysłów. Jest to książka ambitna, której wydanie zostało okupione krwią i strachem, przeznaczona dla inteligentnego, dojrzałego czytelnika. Dzisiaj, kiedy migracje ludzi z kraju do kraju są na porządku dziennym, a zamachy terrorystyczne wciąż nie ustają, wiele pytań zawartych w powieści będzie nadal wyjątkowo aktualnych. 





poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Nabytki kwietniowe


Kolejna porcja książek do mojej ciągle rozrastającej się kolekcji; teraz już całe trzy dwumetrowe regały wypełnione po brzegi, więc znowu trzeba będzie wygospodarować jakieś dodatkowe miejsce na następne nabytki. Tym razem doszła sama fantastyka, skrupulatnie wybrana przeze mnie w celu uzupełnienia zbiorów o konkretnie te pozycje:

Wielka księga ekstremalnego SF - dwutomowa, obszerna antologia zawierająca opowiadania w gatunku, który ostatnio tygrysy lubią najbardziej ;-)

Żelazna rada, China Mieville - powieść autora, który ostatnio mnie mocno zaciekawił. Zobaczymy, czy okaże się wart zachodu, ale myslę, że tak.

Miasto i miasto, China Mieville - jak wyżej.

W poszukiwaniu Jake'a i inne opowiadania, China Mieville - zbiór opowiadań.

Głupcy, Pat Cadigan - uznana autorka cyberpunkowych powieści. Książka kusi straszliwie.

Spook country. W kraju agentów, William Gibson - legendarny już ojciec cyberpunku. Kolejna z pozycji tego autora w kolekcji.

Wirus, Guillermo del Toro, Chuck Hogan - pozycja ciekawa, choć traktująca o wampirach, przez co mam co do niej niejakie obawy. Miejmy nadzieję, że mylne.

Sny o horrorze i smierci, H.P. Lovecraft - następny, dwudziesty któryś już zbiór opowiadań mistrza grozy na moich półkach.

Marsz Automatonów, Goerge Mann - z opisu zapowiada się bardzo ciekawie, zobaczymy, jak będzie w istocie.

Ciemności przybywaj, Fritz Leiber - tutaj żadnych obaw akurat nie mam, powinno być co najmniej dobrze.