sobota, 28 czerwca 2014

"Tożsamość Rodneya Cullacka", Przemek Angerman

Czy istnieją poziome ściany, czyli kilka słów na temat „Tożsamości Rodneya Cullacka”


            Mój głód cyberpunku bez przerwy daje znać o sobie, drążąc synapsy, każąc rozglądać się wokół w poszukiwaniu nowej dawki tego niezwykłego tworu i z roku na rok stając się coraz silniejszym. Taki stan spowodowany jest prostym faktem: mianowicie na rynku literatury i kinematografii cyberpunkowej zbyt niewiele jest dzieł godnych uznania, takich, które swą wymową dadzą fanom sto procent satysfakcji. Tak sądzę. Dlatego nadal szukam czegoś, co wypełni braki, olśni mnie i sprawi, że mój umysł poczuje się zaspokojony.
           
            Miałem pewną nadzieję, że powieść Tożsamość Rodneya Cullacka zdoła podołać temu trudnemu zadaniu. Nie zważałem na to, iż ta książka jest debiutem pana Angermana na rynku fantastycznym. W ogóle nie znoszę oceniania powieści przez pryzmat debiutu właśnie, i staram się nie brać tego faktu pod uwagę. Dlatego pełen entuzjazmu zabrałem się za czytanie książki, kiedy tylko wpadła mi w ręce.

            Ale po kolei. Tożsamość… przenosi nas do świata roku 2368, w którym biomodyfikacje i upgrade’y ludzkiego organizmu są już na porządku dziennym. Poznajemy dwudziestopięcioletniego Richarda Zongę, wysoko wyspecjalizowanego agenta poziomu ósmego, wykonującego zlecenia dla Matki i Imperatora. Poznajemy go w momencie, gdy rozwala jednemu facetowi w barze czaszkę i trafia na leczenie do Rodneya Cullacka. Co dziwne, spotyka go tutaj niespodzianka: od Rodneya dowiaduje się, że wcale nie ma dwudziestu pięciu lat, lecz pięćdziesiąt osiem. A także tego, że rzeczywistość, w której żyje, jest kłamstwem.

Rozmowa wychodzi na jaw i Richard zostaje uznany za zdrajcę. Musi uciekać przed innymi agentami Matki, a jednocześnie stara się odkryć prawdę o otaczającym go świecie.

Tożsamość… jest powieścią nacechowaną żywą akcją. Czyta się ją szybko, nie trzeba zbytnio wysilać zwojów mózgowych, bo wszystko zostało tutaj podane w dość banalny sposób. Mamy typowego samca, mamy kobiety, mamy strzelaniny, mamy także refleksje na temat jednostki i życia oraz dość konturowo przedstawioną wizję świata przyszłości. Mamy także – w stopniu niemal ocierającym się o plagiat, jak mi się wydaje – wyjątkowo dużo nawiązań do kultowego filmu braci Wachowskich, Matrixa. Nie da się o tym nie napisać, więc biorę się do roboty.

Dam sobie głowę uciąć, że pan Angerman jest wielkim fanem wymienionego wyżej filmu. Ja również jestem, dlatego nie umknęły mi zbieżności. Powiem więcej: sądzę, że cały pomysł na swoją książkę pan Angerman oparł na fabule Matrixa właśnie, choć to – oczywiście – jest tylko mój domysł. Niemniej poniżej podam kilka przykładów, które za tą koncepcją przemawiają. Nie wszystkie, żeby nie spojlerować. Kilka.

Przede wszystkim – Richard Zonga jest w powieści nazywany „Zbawicielem”. W filmie był Neo, którego Morfeusz nazywał „Wybrańcem”. Obaj bohaterowie mają jeden cel: wyzwolić uciemiężoną ludność. Neo musiał zakończyć wojnę z maszynami, a Richard ma ukazać umysłom ludzi Prawdę.

Właśnie, Prawda. W książce ciągle przewijają się słowa „Prawda was wyzwoli”. Richard słyszy to i powtarza niejeden raz. Słowa te musiały znajdować się akurat na tabliczce zawieszonej nad drzwiami, a w filmie na takiej samej tabliczce, w mieszkaniu Wyroczni, widniało: „Poznaj siebie”. Dodatkowo, w filmie jest mowa o „więzieniu umysłu, którego nie można dotknąć ani poczuć”. Myślicie, że w Tożsamości… nie znajdziecie odpowiednika tych słów? Ha! No i, jakby nie było, w Matrixie Morfeusz, ukazując Neo rzeczywisty świat, także objawia mu całą Prawdę, czyż nie?

Dobrze, dość o zbyt wyraźnych „nawiązaniach” do Matrixa. Jeśli podałbym jeszcze kilka, zepsułbym Wam ewentualną lekturę książki, ubiegając jej rozwiązania fabularne. Na szczęście w trakcie lektury Richard nie posiadł umiejętności latania ani kreowania rzeczywistości za pomocą umysłu, więc przynajmniej tyle dobrze. Kalką Neo na pewno nie jest i nie zostanie, gdyż zbyt wiele mu do tej postaci brakuje.

Teraz jeszcze parę spraw. Mianowicie, koszmarne dialogi i niezbyt widoczna inteligencja w wypowiedziach głównego bohatera. Momentami ma się wrażenie, że nie jest potężnym, niezwykle sprawnym i mega upgrade’owanym agentem ósmej – niemal najwyższej – kategorii, lecz zagubionym dzieciakiem. Robiłby także lepsze wrażenie, gdyby nie rzucał się z wywieszonym jęzorem i rozsadzającą jądra erekcją na każdą napotkaną babkę, no ale widać taki miał być. Na szczęście czasem uruchamia mózg i udaje mu się wyciągnąć kilka ciekawych wniosków (z pomocą bohaterów drugo- i trzecioplanowych, ale jednak), no i nie można odmówić mu zapędów filozoficznych. Przemyślenia bohatera na poszczególne tematy są niezwykle ważne dla fabuły i wydaje mi się, że powinny zostać przedstawione w znacznie poważniejszym świetle, z większym patosem, ale trzeba przyznać, że źle w tej kwestii nie jest. To najbardziej warta uwagi składowa część książki.

Osobną rzeczą jest słaba korekta i redakcja tekstu. Żeby ktoś mi nie zarzucił gołosłowności czy czepiania się, podam ze dwa przykłady.

Pierwszy kwiatek:

„Vienn się uchylił, ale Croasta już wbiegł po pionowej ścianie na górę i zaczęli walczyć wręcz.” – nie istnieją poziome ściany, panie Angerman, więc przymiotnik przed rzeczownikiem nie był potrzebny; od razu wiadomo, o co chodzi. Poza tym określenie „wbiegł” jednoznacznie wskazuje na to, że postać porusza się w górę. Na dół mogłaby tylko „zbiec”, a więc część zdania „…Croasta już wbiegł po pionowej ścianie na górę…” jest mocno, jakby to powiedzieć, niedopieszczona. Gdyby wbiegł, na przykład, na piętro, ok. Ale „na górę”?

Drugi kwiatek:

„Vienn tymczasem podszedł do zakrwawionej nie swoją krwią Rudyi i kazał jej się zamknąć”. – ten kwiatuszek jest już subtelniejszy, ale korektor i tak powinien wyłapać powtórzenie w tym samym zdaniu (nie jest to odosobnione w książce zjawisko) i usunąć to zupełnie niepotrzebne „nie swoją krwią”.

Poza kwiatkami stylistycznymi i gramatycznymi, do tekstu wkradły się także błędy logiczne. I znowu nie chcę zbytnio uprzedzać fabuły, ale powiedzcie mi, proszę, cóż to za sytuacja jest, kiedy strzały alarmują strażników, a alarm I stopnia włącza się dopiero po trzech minutach? Zupełnie nie rozumiem, skąd miałyby się brać te trzy minuty zwłoki do włączenia się alarmu od momentu „zaalarmowania” strzałami strażników.

W innym miejscu natykamy się na coś takiego:

„Chciałem być słaby i delikatny. Nie znałem tego w dawnym życiu.” Przepraszam, ale o jakie „dawne życie” chodzi? A kilka linijek dalej autor pisze coś, co zupełnie zaprzecza jakiejkolwiek wiedzy bohaterów o jakimkolwiek „dawnym życiu”.

Ok, dość wymieniania. Na koniec pozostawiam największą wadę fabuły, czyli brak jakiejkolwiek wiarygodności. Bazowe rozwiązania istnienia takiego, a nie innego świata, w Tożsamości… pozbawione są czegoś bardzo ważnego, a mianowicie – powodu, przyczyny. W Matrixie ludzie byli hodowani przez maszyny, a działo się tak dlatego, że ich ciała służyły za akumulatory wytwarzające energię. Jest powód, jest sens, jest logika.

Dzieło pana Przemka, moi drodzy, pomimo wyraźnych ambicji autora, w efekcie końcowym wygląda bardziej jak niezbyt ciężki do strawienia komiks niż pełnoprawna powieść fantastyczno-naukowa. Gdyby tylko autor przedstawił całość bardziej wiarygodnie i dopracował pewne elementy swojego stylu, na pewno osiągnąłby lepszy efekt. Nie jest zupełnie źle, ale dobrze też nie jest. Czuję się rozczarowany chyba dlatego, że nastawiłem się na lekturę frapującą i zdecydowanie ambitną, poruszającą i odkrywającą przed moimi oczyma wizję nową i oryginalną. Zapychającą braki cyberpunkowe na rynku literackim. Otrzymałem jednak zbyt dużą ilość wydumanej akcji i zbyt mało innowacyjności.

Sorry, panie Angerman. Chciałbym polecić Tożsamość…, ale – prawdę powiedziawszy – nie bardzo jest co.  Jak sam Pan napisał: „Prawda jest tylko jedna”, ale, na szczęście, punkty widzenia mogą być bardzo różne. 




piątek, 20 czerwca 2014

"World war Z", Max Brooks


            Tak już jakoś mam, że za bestsellery zabieram się dopiero wtedy, kiedy szum o nich nieco ucichnie… Dokładnie tak samo było w przypadku wydanej już jakiś czas temu Word war Z. Najpierw obejrzałem kinową, luźną adaptację książki, mimo iż fala zachwytów nad zombie omijała mnie raczej od dość dawna. Jednak superprodukcja z Bradem Pittem w roli głównej – pomimo moich wcześniejszych obaw – okazała się filmem nad wyraz dobrze zrealizowanym, więc ostatecznie zdecydowałem się sięgnąć po książkę Maxa Brooksa. Od razu przyznam, że po obejrzeniu filmu spodziewałem się czegoś zgoła innego.
           
            Word war Z jest zbiorem relacji uczestników Wojny totalnej, walki ludzkości z wirusem zombizmu, spisanych po zakończeniu czasu Wielkiej Paniki. W formie przesłuchań i wywiadów przedstawiono wspomnienia bardzo wielu ludzi, nie tylko żołnierzy biorących udział w zmilitaryzowanych akcjach, ale także cywili zmuszonych do ratowania własnego życia w obliczu zagrożenia ze strony żywych trupów. Taka właśnie, a nie inna forma dodaje całości realizmu, sprawia wrażenie autentycznych, wstrząsających przeżyć, choć przecież opisywane wydarzenia są najczystszego rodzaju fikcją literacką. Pozwala czytelnikowi postawić się w trudnej sytuacji bohaterów, tym bardziej, że ich „zwyczajność” sprawia, że podczas czytania z przerażeniem uświadamiamy sobie, że to samo mogłoby przydarzyć się nam.

            W treści poszczególnych przesłuchań odnajdujemy wiele wskazówek dotyczących tego, jak bohaterowie radzą sobie w czasie pandemii, jakie środki ostrożności muszą przedsięwziąć, by nadal unikać zarażenia wirusem. Word war Z mogłoby więc być także swoistego rodzaju oryginalnym poradnikiem, traktującym o tym, jak przeżyć w czasie apokalipsy zombie. Gdyby, naturalnie, taka mogłaby kiedykolwiek mieć miejsce.

            Forma, jaką obrał autor w celu napisania swojej książki, jest ciekawa i mocno osobliwa, w dużym stopniu także bardzo adekwatna do opisywanej tematyki. Niemniej jednak podczas czytania, wraz z przewracaniem kolejnych stron, zaczęła mnie nieco nużyć. Pięciuset stronicowe tomisko zawierające same tylko relacje, opisy, wspomnienia, to trochę dla mnie za dużo, jak się okazuje. Brakowało mi ciągłości fabularnej, głównych bohaterów, i choć książka została napisana według wcześniej przemyślanego, logicznego schematu, mimo tego, iż tematyka kolejnych jej części jest ułożona systematycznie, to jednak podczas czytania odczuwałem brak konkretnej fabularnej osi. Choć coś takiego w zasadzie jest, jeśli spojrzeć na całość jak na wojnę totalną. Nie występują tylko we wszystkich relacjach ci sami bohaterowie, co dla jednych będzie na plus, a dla innych odwrotnie. Ale taką formę, z konkretnymi, głównymi bohaterami, akurat oferuje nam film, będący ekranizacją i uzupełnieniem książki.

            Jak by nie było, Word war Z jest tworem mocno ciekawym i oryginalnym, dodającym kolejny – całkiem spory – element do niemłodej już legendy zombie. Mnie ona już dość się przejadła, więc to nowe, świeże spojrzenie całkiem mi się podobało, nawet jeśli nie w stu procentach.