wtorek, 30 lipca 2013

"Theodore Boone - Młody prawnik", John Grisham


Sale sądowe. Prawnicy. Sędziowie. Oskarżeni, ale do czasu wydania werdyktu ciągle niewinni. Długie, poruszające przemowy. Agresywnie stawiane pytania. Dociekliwość i przenikliwość. Kolejne elementy łamigłówki układane na swoich miejscach, aż do uzyskania krystalicznie czystego obrazu całości.
John Grisham. Numer pierwszy wśród autorów thrillerów prawniczych, pisarz o ugruntowanej już od dawna pozycji. Wiele z jego dzieł zostało sfilmowanych, jak choćby Firma czy Klient, i filmy te dzisiaj zaliczają się do klasyki kina prawniczego. Sam mam na półkach ponad dwie dziesiątki powieści tego pisarza, i był taki czas, kiedy namiętnie się nimi zaczytywałem.
Ostatnio wpadła mi w ręce książka Grishama wydana w 2010 roku i odbiegająca nieco od jego typowych powieści. Wykopałem tę niewielką książeczkę w jednym z antykwariatów i muszę powiedzieć, że już na pierwszy rzut oka mnie zaciekawiła.

Theodore Boone – Młody prawnik jest jak najbardziej grishamowskim thrillerem prawniczym, jednak skierowanym w zasadzie do… młodzieży. Główny bohater – trzynastolatek, syn państwa Boone, dwojga prawników. Chłopiec jest bardzo inteligentny, cechują go niezłomne zasady, przenikliwość i chęć niesienia pomocy innym. Co też często czyni we własnej szkole, udzielając porad osobom, których najbliżsi znaleźli się w tarapatach. Rówieśnicy przychodzą do niego z problemami ich rodzin, wiedząc, że Theo bardzo wiele czasu spędza w gmachu sądu mieszczącego się w ich małym miasteczku, Strattenburgu, oraz że chce zostać wielkim sędzią, kiedy już dorośnie. Z każdej strony otaczają go prawnicy, a jego pies wabi się Sędzia.

W głównym gmachu sądu toczy się właśnie najgłośniejszy w historii hrabstwa proces o morderstwo. Myra Duffy została znaleziona we własnym domu martwa, a patolog sądowy orzekł, że została uduszona. Głównym oskarżonym jest jej mąż, pan Duffy. Theo – dzięki znajomości z prowadzącym sprawę sędzią Gantrym – może przyglądać się przebiegowi procesu.
W trakcie jego trwania do chłopca przychodzi zaprzyjaźniony z nim dwunastolatek Julio. Twierdzi, że wie coś ważnego w sprawie morderstwa pani Duffy. Kiedy przekazuje Theo niezwykle cenne informacje, wszystko staje się znacznie bardziej skomplikowane i o wiele za trudne dla młodego chłopaka.

W tej nieco nietypowej, bardziej obyczajowej niż prawniczej powieści dostajemy jednak bohatera czysto grishamowskiego. Cała powieść to w wielu aspektach również klasyczny Grisham: sprawnie utkana, choć nieskomplikowana intryga, anonimowy świadek, który nie może się ujawnić, i niezłomny prawnik, a raczej cała ich rodzina. Jednakże brakowało mi w książce tego, co u Grishama najlepsze: napięcia na sali sądowej, wymyślnej, złożonej intrygi i desperackiej walki prawników. Theodore Boone jest zdecydowanie lżejszy niż starsze powieści tego autora, napisany z polotem, ale też bez specjalnego wkładu twórczego. Ot, taka sobie książeczka, którą można pochłonąć w jeden czy dwa wieczory. Ani specjalnie nie wciąga, ani specjalnie nie nuży. Lektura w sam raz na podróż, nie wymagająca większego skupienia, a w moich oczach dodatkowo jeszcze stanowiąca uzupełnienie dla pozostałych dzieł Grishama. Uzupełnienie ciekawe ze względu na swoją formę i postać bohatera, ale mimo wszystko będące tylko swoistym „wypełniaczem” w obszernym zbiorze powieści tego pisarza.




środa, 24 lipca 2013

"Lękajcie się – ofiary pedofilii w polskim kościele mówią", Ekke Overbeek


Lektura Lękajcie się to coś naprawdę przejmującego. Nawet dla kogoś, kto poglądy ma zdecydowanie antyklerykalne, kto w instytucji Kościoła nie widzi niczego dobrego, kto zakładał teoretycznie – i jak się okazuje, właściwie – że pedofilia wśród księży to rzecz nader często praktykowana.
                Dlaczego ktoś może tak uważać? Ponieważ nie można walczyć z własną naturą, nie da się stłumić jednego z najsilniejszych instynktów człowieka: popędu płciowego. Nie można się go tak po prostu wyrzec. To tak, jakby nakazać chmurom, by przestał padać z nich deszcz. Tak, jakby dziki tygrys miał karmić się tylko i wyłącznie roślinnością.
                Takie rzeczy są wbrew naturze i po prostu się nie dzieją. Tak samo jest z ludźmi. Wszyscy mamy instynkty i nie da się ich na dłuższy czas stłumić. A w przypadku księży celibat nie jest niestety jednoznaczny z impotencją. Złożenie przysięgi i wstąpienie w szeregi kleru nie gwarantuje, że popęd seksualny zniknie raz na zawsze.
                Ekke Overbeek od ponad dziesięciu lat jest korespondentem belgijskich i holenderskich mediów w Polsce. Od długiego czasu zbierał materiały do swojego dokumentu, rozmawiał z ludźmi, prowadził zapiski, a liczba skarg składanych na księży przerosła jego oczekiwania.

                Ale skupmy się na efektach jego pracy. Książka składa się z dwóch części: pierwszej, dokumentalnej, oraz drugiej, zawierającej historie opowiedziane przez ofiary księży i wywiady z nimi.
                W przedmowie, zatytułowanej: „Zamiast wstępu”, autor pisze, jak w ciągu minionych lat znajdował kolejne sprawy z księżmi – pedofilami na piedestale. Podaje konkretne daty, odnośniki do programów telewizyjnych dotykających pedofilii w Kościele, linki do stron internetowych. Następnie przechodzi do tematu Polski, która „milczy”, zamiast działać. Wyrzuca Polakom brak asertywności w obliczu przestępstw dokonywanych na dzieciach przez kler, nie tylko zwykłym obywatelom, ale – przede wszystkim – mediom. Jak sam często pisze: „zamiatano sprawę pod dywan”.
                I wiecie co? Ma rację. Bo w nas, Polakach, nadal siedzi szacunek dla księdza, ludzie duchowni mają autorytet w naszych oczach już od wielu dekad. Na szczęście, nie wszyscy tacy jesteśmy. Rzeczywistość się zmienia. Coraz więcej jest ateistów lub wierzących, ale nie praktykujących. Czy to do głosu dochodzi najzwyklejszy, twardo stąpający realizm, czy jakiekolwiek inne pobudki, ludzie zaczynają uświadamiać sobie, że instytucja kościoła katolickiego nie jest im wcale tak bardzo potrzebna, jak mogłoby się wydawać. Wierzyć można i bez kościoła. Jedynie ci, którym zależy na chrześcijańskim pochówku ich samych lub ich bliskich, mają jakiś interes w tym, by dawać na mszę, przyjmować z kopertą księdza na kolędzie i ogólnie praktykować.
                Jednak czasy się zmieniają. Nie jest już tak, że jeśli nie było cię w niedzielę na mszy, to sąsiedzi będą cię wytykać palcami na ulicy. Nikt już się nie przejmuje tym, jak wygląda w oczach innych katolików, bo to po prostu przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Na wsiach, owszem, autorytet księdza nadal cieszy się dużym poważaniem. Z własnego doświadczenia powiem Wam, jak dużym.
                Grudzień, zaczynają się kolędy. W niedzielę na mszy proboszcz oznajmia: „Proszę wybrać osobę, która będzie mnie woziła swoim samochodem po kolędzie. W tym tygodniu jedna, w drugim następna”. Nieważne, że jego samochod stoi w garażu: on musi mieć szofera z własną bryką.
                Inny przykład. Pogrzeb, ludzie chowają bliską osobę. Ksiądz w opłaty wlicza sto złotych za wywóz śmieci z cmentarza. Na samej uroczystości okazuje się jednak, że śmieci aż się wysypują z dużego kontenera, że nikt ich nie wywozi. Co ciekawe, jeżdżę na wieś co roku w grudniu i przyznam z ręką na sercu, że tego kontenera jeszcze nigdy pustego nie widziałem. W pogrzebach, w innych porach roku, także brałem tam udział, i wtedy ten kontener również był przepełniony aż do przesady. Chowają człowieka pięć metrów dalej, a ludzie muszą przestępować leżące na ziemi worki ze śmieciami. Ile więc rodzin musi opłacić w kosztach pogrzebu wywóz tych śmieci, aby w końcu zniknęły z cmentarza? I po co je w ogóle wywozić, skoro czym dłużej leżą w kontenerze i wokół niego, tym więcej parafia na tym zarabia?
                Lecz nikt nic głośno nie mówi. W domach owszem, ludzie narzekają, ale poza własnymi czterema ścianami tych głosów już nie słychać, bo przecież nie można źle mówić o księdzu. Proza życia.
                I o tym właśnie pisze Ekke Overbeek. Nie potrafimy podnieść głosu wtedy, kiedy trzeba. Ciągle darzymy księży jakimś dziwacznym, niemal zabobonnym szacunkiem, i to postrzeganie jest błędem. Czas pokaże, jak wielkim.

                Wiedzieliście, że w Lublinie istnieje ośrodek leczniczy dla chorych księży – homoseksualistów? I że kuria wysyła tam tych księży, wokół których pedofilskich i homoseksualnych poczynań zrobiło się zbyt głośno? Ja nie wiedziałem.
                Wiedzieliście, że istnieje fundacja Kidprotect.pl, uświadamiająca rodziców o przypadkach molestowania, mieszcząca się na warszawskiej Woli w małym mieszkanku, zbierająca dane i informująca o dowodach molestowania policję? Ja nie wiedziałem.
                Wiedzieliście o tajnym dekrecie Kościoła z 1962 roku, Crimens Solicitationes, zawierającym instrukcje, jak postępować z księżmi, którzy namawiają penitentów do grzechu nieczystości? Wiedzieliście, że dekret ten narzuca milczenie: dziecko – ofiara, ksiądz – sprawca i wszyscy świadkowie mają być zmuszeni do złożenia przysięgi milczenia? Dekret obowiązywał do 2001 roku, a biskupi na całym świecie mieli nakaz trzymania go pod kluczem w sejfie. Karą za nieprzestrzeganie dekretu miała być ekskomunika.
                Wiedzieliście, że wersja dekretu z 1962 roku jest zaostrzoną i wydaną ponownie tajną instrukcją z roku 1922 o nazwie: De Modo Procedende In Causis Solicitationes? Ja nie wiedziałem.

                Ludzie molestowani w młodości przez księży żyją z tym strasznym brzemieniem przez dekady. Bojąc się społecznego potępienia, odrzucenia przez najbliższych i po prostu wstydu, odwagi do opowiedzenia o tym, co im się przytrafiło, nabierają dopiero po upływie długich lat. Dlatego też większość opisywanych w książce przypadków miała miejsce jeszcze za PRL-u, a wyniki przytoczonych przez autora badań dotyczą lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Ekke Overbeek nie skupia się jednak tylko na Polsce. Nie brakuje w jego książce danych pochodzących z innych krajów: Ameryki, Belgii, Holandii. Na przykład w roku 1986 w Tuscon, Arizona, o molestowanie nieletnich oskarżono aż 24% księży. Mało? Nie sądzę. A trzeba pamiętać, że jest to procent obejmujący liczbę pracowników Kościoła tylko z jednego stanu.

                Autor dowodzi, że pedofilia nie stanowi już tabu. Ale pedoflia wśród księży tak. Gdy chodzi o molestowanie dziecka przez np. nauczyciela, rodzice zareagowaliby od razu. Jeśli zaś sprawcą jest ksiądz, rodzice nie dowierzają własnemu dziecku. Schemat ten potwierdza się w opowieściach ofiar zawartych w drugiej części książki. Smutne jest to, że kiedy wreszcie te osoby decydują się mówić najbliższym o swojej mrocznej tajemnicy, są raczej odrzucane niż wspomagane wsparciem. Jedną z dziewczyn rodzice wyrzucili z domu. Relacje pewnego mężczyzny z jego rodzicami uległy trwałemu pogorszeniu. Listy, jakie poszkodowani wysyłali do kurii były albo zbywane dwoma-, trzema zdaniami, albo w ogóle pozostawały bez odpowiedzi. Jaki stąd wniosek? Kościół doskonale wie, co dzieje się w jego szeregach, jednak jeśli nie jest przyparty do muru niepodważalnymi dowodami, „zamiata sprawę pod dywan”. Gdy robi się szum wokół księdza – pedofila, władze kościelne przenoszą go do innej parafii. Gdy sprawa staje na ostrzu noża, wyrzucają go ze swoich szeregów i mówią: „On nie jest już jednym z nas. Niech sam odpowiada za swoje winy”.
                Czasem Kościół twierdzi również, że „problem pedofilii wśród księży nie istnieje”. Albo że „ w każdym zawodzie trafi się czarna owca”, sugerując, że jest to problem jednostkowy, nie nagminny. Jednakże, jeśli tak miałoby być w istocie, dlaczego już w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku powstał pierwszy szpital, w którym leczono duchownych ze skłonnościami pedofilskimi? Dlaczego w Lublinie istnieje instytucja, która ma „leczyć” (jeśli to w ogóle możliwe) księży – homoseksualistów? Jeśli to problem rzadki, to skąd dziesiątki tysięcy skazanych duchownych i skąd setki tysięcy ich ofiar? I, przede wszystkim, jeśli rzeczywiście jest to problem na małą skalę, jak wytłumaczyć istnienie tajnej instrukcji, wydanej przez władze Kościoła niemalże sto lat temu?
                W książce podano dane w raportów Johna Jaya z 2004 roku oraz z raportu Murphy. Jak pisze autor, wykonanie badań do raportu Jaya zlecił sam Kościół, więc jego wyniki nie mogą być do końca obiektywne, skoro płaciła „strona oskarżana”. Mimo to badacze problemu doszli do zadziwiającej ilości przestępstw dokonanych przez ludzi kleru.


                Nie wiem, jak Wy zapatrujecie się na to wszystko, czy dopuszczacie do siebie istnienie problemu pedofilii w kościelnych szeregach, czy też nie. Każdy z nas ma swój własny punkt widzenia. Jednak niezależnie od tego, co subiektywnie sądzimy, nie da się zaprzeczyć jednemu: problem istnieje i to w znacznie większej skali, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Lękajcie się to lektura dla wszystkich, ponieważ nie są to czcze historie wyssane z palca, ale literatura faktu poparta konkretnymi liczbami i badaniami. A zwłaszcza dla tych, którzy wysyłają swoje dzieci na oazę czy coś w tym stylu. Zastanówcie się dwa razy, zanim to zrobicie, bo „miły” ksiądz może się po latach okazać wcale nie taki „miły”.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Moja klasyka: "Grom", Dean R. Koontz



„Przeznaczenie walczy o przywrócenie kształtu, jaki miało posiadać”. Kojarzy się to Wam z czymś? Jeśli tak, to pewnie z serią pięciu części filmu Oszukać przeznaczenie, w którym bohaterowie starają się uciec przeznaczonej im śmierci. Najpierw jeden z nich doświadcza wizji katastrofy, w jakiej wezmą niedługo udział pasażerowie samolotu czy autobusu, a potem stara się zakłócić kolejność umierania poszczególnych ludzi, by w ten sposób pokrzyżować plany Śmierci. Czyli, jak mówi sama nazwa serii, oszukać przeznaczenie.

W powieści Grom Koontza, napisanej w roku 1988, a wydanej w Polsce po raz pierwszy w roku 1991, przeznaczenie również stara się wrócić do obranego wcześniej toru. Czy to sama natura planuje nasz los już w chwili urodzenia, czy może w innym wymiarze, jakimś nieznanym nam kontinuum rozciągają się nici naszego losu, autor powziął założenie, iż to, co miało się stać, powinno się zdarzyć. Nawet wtedy, gdy ktoś ingeruje w czyjeś życie i tym samym odmienia diametralnie jego bieg, nawet, gdy zmiany te są na naszą korzyść, przeznaczenie i tak stara się wrócić do swojego pierwotnego stanu.

Cała historia zaczyna się w piątkową noc roku 1955, kiedy to na świat przychodzi Laura Shane. Tak się składa, że w trakcie porodu umiera jej matka. Dziewczynkę wychowuje więc sam ojciec, Bob, człowiek o złotym, pełnym wrażliwości sercu, uważający swoją piękną córeczkę za swój największy skarb.

Mijają lata. Bob prowadzi mały spożywczy sklepik, nad którym mieszka z córką. Pewnego burzowego wieczoru do sklepu wchodzi uzbrojony napastnik i grożąc im bronią, żąda pieniędzy. Kiedy już je dostaje, postanawia zabrać małą Laurę na zaplecze i zgwałcić. Wtedy jednak w sklepie pojawia się tajemniczy mężczyzna, trzydziestokilkuletni blondyn, i na miejscu zabija ćpuna. Pomaga Bobowi i Laurze wymyślić odpowiednią dla policji historyjkę i odchodzi.

Jakiś czas później ojciec Laury umiera na zawał serca. Zdruzgotana dziewczynka trafia do domu dziecka, gdzie poznaje Ruth i Thelmę Ackerson, dwie bliźniaczki, z którymi się zaprzyjaźnia. Lecz ciążące nad Laurą fatum znowu stawia na jej drodze zboczeńca, Willy’ego Sheenera, jednego z opiekunów dzieci. Jak się okazuje, przed strasznym losem ponownie chroni ją tamten tajemniczy blondyn, jej „obrońca”, jak dziewczynka go nazywa. Chroni Laurę przed każdym zagrożeniem, pojawia się dokładnie wtedy, gdy jego obecność jest niezbędna, a co dziwniejsze, jego wygląd na przestrzeni lat wcale się nie zmienia…

Najpierw obrońca Laury powstrzymuje pewnego lekarza, który ma problem z alkoholem, przed odebraniem porodu. Potem zabija w sklepie ćpuna. Następnie bije opiekuna z domu dziecka tak bardzo, że jego twarz jest cała sinofioletowa, oko zapuchnięte, a wargi porozcinane. Dlaczego to robi? Kim jest? Skąd wie, kiedy i gdzie dokładnie ma się pojawić, by ocalić Laurę przed strasznym losem, przed jej przeznaczeniem, które nieustannie usiłuje powrócić do pierwotnego scenariusza jej życia?

Grom jest jedną z pierwszych książek Koontza, którymi zaczytywałem się jako nastolatek. Niemal wszystkie były bestsellerami, a takie pozycje jak Ściana strachu, Złe miejsce, Zimny ogień, Grom właśnie czy Mroczne ścieżki serca już na stałe mają swoje miejsce w mojej pamięci. Choć wszystkie były pisane według „recepty na bestseller”, to mają w sobie wiele oryginalności i potrafią poruszyć.

Teraz, po kolejnej lekturze Gromu i dobrych kilkunastu latach, jakie minęły od pierwszego czytania tej książki, sam jestem zaskoczony siłą emocji, jakie ta powieść ponownie we mnie wywołała. W niektórych momentach nie da się nie ulec smutkowi, w innych parska się szczerym śmiechem, w jeszcze innych odczuwa się naprawdę silne wzruszenie, które w chwilę później zostaje zastąpione przez trzymającą w napięciu akcję. Koontz jako pisarz jest doskonałym rzemieślnikiem, doskonale panującym nad swoim warsztatem i bezsprzecznie potrafiącym tchnąć w swoje opowieści prawdziwe życie.  W jego książkach realizm przeplata się z fascynującymi elementami fantastycznymi, które tylko dodają całej miksturze uroku i blasku.

Dzisiaj wielkość Koontza nie jest już tak wyraźnie dostrzegana jak kiedyś, w latach dziewięćdziesiątych. Jednak wtedy, wśród wydawanych masowo w nakładach kieszonkowych horrorów Guya N. Smitha czy Harry’ego Adama Knigtha, książki Koontza – choć również zawierające elementy horroru – wyróżniały się wśród tej papki jak Święty Mikołaj na hawajskich plażach.

Dean Koontz to autor książek niegdyś rozchwytywanych i cenionych, dzisiaj natomiast to tylko nazwisko, słyszane z rzadka i zastąpione niestety przez nie dorównujących mu pisarzy pokroju Dana Browna.


Czytelnicze pokolenia lat osiemdziesiątych doskonale będą pamiętać jego bestsellery; nie wszystkie najwyższych lotów, powtarzalne ze względu na ilość, ale zawsze potrafiące zaciekawić, a często nawet zauroczyć. Dla mnie jego książki pozostaną nierozerwalnie splecione ze wspomnieniami z młodości, ciągle będą przypominać mi, że sprawiły, iż tak bardzo lubię zatracać się w słowie pisanym. Wygląda więc na to, że pozostanę dozgonnym dłużnikiem Deana Koontza, podobnie jak jestem dłużnikiem Lovecrafta, Howarda, Stokera czy Chandlera.


środa, 3 lipca 2013

"I dusza moja", Michał Cetnarowski



Wszystkich nas dobiegają, ostatnio zresztą dość często, informacje o psychopatach strzelających do niewinnych ludzi, czy to na plaży, czy w kinie. Serwisy podają newsy na temat tragedii, jakie w ostatnim czasie miały miejsce w Ameryce, piszą o bombach podłożonych na mecie maratonu w Bostonie, o chłopaku strzelającym w sali kinowej na premierze „Batmana” w poprzednim roku.

            Michał Cetnarowski musiał widzieć te materiały, a dodatkowo zdawać sobie sprawę również z faktu, iż podobne tragedie działy się już wcześniej, o czym zresztą pisze w swojej powieści. Co ważne, ma świadomość, iż USA nie jest państwem odosobnionym, jeśli chodzi o tak dramatyczne wydarzenia. Wie, że takie potworności działy się również na jego własnym podwórku, w naszym rodzimym kraju. Ameryka miała Teda Bundy’ego i Jeffreya Dahmera, my: Stanisława Modzelewskiego, „Wampira z Gałkowa, i Zygmunta Hyla, „Samotnika z Wrocławia. I jeszcze paru innych, oczywiście.

            Na całym świecie psychopaci czekają na swoje życiowe pięć minut. Jedni zabijają cyklicznie bądź regularnie, inni – nagle znajdują się w kryzysowym punkcie, z którego nie ma już odwrotu, i wychodzą mordować.

         Dalszy ciąg recenzji na portalu Unreal-fantasy.pl:



Wydawnictwo: Powergraph
Data wydania: Kwiecień 2013
ISBN: 978-83-61187-72-1
Oprawa: twarda
Format: 135 x 205
Liczba stron: 258
Seria: Kontrapunkty

Egzemplarz do recenzji dostarczyło Wydawnictwo Powergraph.
Recenzja napisana dla portalu: