sobota, 21 grudnia 2013

"Pokój straceń", Jeffery Deaver


            Wiadomo, że autorzy, którzy piszą którąś już tam z kolei książkę, mogą czasem popełnić powieść gorszą lub lepszą. Jeśli gdzieś na początku swojej literackiej kariery wyznaczą sobie wysoki pułap, to potem najczęściej ich utwory nie mogą się równać jakościowo z tym jednym jedynym „kamieniem milowym”. Zdarza się, że nowa książka będzie równie dobra co ta najlepsza, zdarza się nawet, że może być i lepsza. Przykładem może być tutaj Michael Crichton, którego przedostatnia książka, Następny, wielokrotnie przebiła kilka starszych, kultowych pozycji w dorobku tego bestsellerowego pisarza.

            Jeffery Deaver jest twórcą wielu powieści łączących w sobie kryminał, sensację i thriller. Kolekcjoner kości dzisiaj to już klasyka, podobnie Tańczący trumniarz, Błękitna pustka czy Zegarmistrz. Książek z Amelią Sachs i Lincolnem Rhymem w dorobku Deavera nie brakuje, a choć autor popełnił kilka powieści z innymi bohaterami w roli głównej, to ta dwójka jest przez czytelników zdecydowanie najbardziej lubiana. Zobaczmy więc, jak sprawy się z mają z najnowszą odsłoną tego śledczego duetu.

            Na Bahamach ginie Robert Moreno, antyamerykański działacz. Zostaje zastrzelony przez snajpera, a szkło z rozbitego pociskiem okna śmiertelnie rani także dwie inne osoby znajdujące się w pokoju: przeprowadzającego wywiad dziennikarza oraz ochroniarza Roberta.

Do Lincolna Rhyme’a przychodzi jego były partner, gliniarz Lon Sellito, i informuje go o zabójstwie. Jego zwierzchnicy chcą, aby kryminalistyk zajął się sprawą. Okazuje się także, że ma pracować razem z Nance Laurel, panią prokurator, która nie tracąc czasu przenosi się do tymczasowego biura, jakie Rhyme urządził w swoim domu. Zespół zaczyna badać sprawę morderstwa Moreno.

            W trakcie śledztwa wychodzi na jaw, że będzie trzeba pojechać na Bahamy zbadać miejsce zbrodni. Lincoln wraz ze swoim opiekunem Thomem i młodym policjantem Ronem Pulaskim wsiadają więc w samolot, a Amelia zostaje w Nowym Jorku i podąża śladem mordercy.

            Dla tych z Was, którzy znają powieści Deavera z Sachs i Rhymem w rolach głównych, fabuła będzie typowa. Pamiętamy o jego zamiłowaniu do zwrotów akcji, znamy sposoby, jakich używa, by zaciekawić czytelnika. I, mówiąc szczerze, wszystkie inne elementy występujące w Pokoju straceń także nie grzeszą świeżością, więc nie ma co się nastawiać na jakąkolwiek innowacyjność.

            Wygląda na to, że Deaver nie potrafi obecnie utrzymać tego pułapu, jaki narzuca kilka jego poprzednich, najlepszych powieści. Tym, co rzuca się w oczy najbardziej w trakcie lektury, jest zbyt duża liczba niewiarygodnych, lecz wygodnych dla autora zbiegów okoliczności. Wszystko idzie zbyt gładko, nie czujemy napięcia, a ciężko także miejscami powstrzymać ironiczny uśmieszek cisnący się na usta. Zwłaszcza wtedy, gdy na początku rozdziału Amelia wyrzuca swój telefon komórkowy, chwilę później idzie do budki telefonicznej zadzwonić, a na końcu rozdziału dostaje wiadomość sms. Hmmm. W następnym rozdziale autor owszem, pisze, że Sachs zaopatrzyła się w telefon na kartę, jednak w poprzednim widzimy, że trochę pospieszył się w tą wiadomością tekstową.

            Ta sama sytuacja nadal rozwija się bardzo niewiarygodnie, bo jakiś czas później okazuje się, że „ludzie” mordercy podłożyli podsłuchy w kilku budkach telefonicznych wokół miejsca, w jakim jest akurat Amelia. W takie rozwiązanie nie da się uwierzyć już wcale, no ale dobrze, darujmy już tego typu zabiegi autorowi.

            Fabularnie jest słabo. Deaver żongluje postaciami, jak i w swych poprzednich powieściach, ale tym razem wypada to wyjątkowo nieprzekonująco. Najpierw wskazuje na winę tego, potem tamtego, jednak robi to bez większych starań o umotywowanie swojego wyboru. Co ważniejsze, Rhyme, światowej sławy kryminalistyk, dopiero na czterysta którejś stronie książki zwraca uwagę na coś w materiale dowodowym, co powinno być wiadome od samego początku sprawy. Nie sposób dać wiarę temu, że mógł przeoczyć (czy też „nie zauważyć”, jak sam to określa) jeden z podstawowych dowodów w sprawie.

            Morderca. Tym razem mamy wyszkolonego, sprawnego i sadystycznego osobnika, który ma dojścia do sporych możliwości i nie waha się z nich korzystać. Przy okazji jest także zapalonym kucharzem, ciągle coś mu się kojarzy z tą czy tamtą potrawą lub składnikiem, zapachem itp. Najbardziej irytują jego porównania kulinarne do sposobów torturowania ludzi, bo są tak bardzo nie na miejscu, jak to tylko możliwe. Zdarzają się także niebezpieczne sytuacje, w których zapach czegoś tam przypomina mordercy jakąś potrawę. Tyleż to absurdalne, co niemądre. A w posłowiu Deaver pisze, że odsyła na stronę internetową, na której zamieszcza swoje przepisy na sposoby przyrządzania klasycznych dań.

            Pokój straceń nie wypada zbyt dobrze, niestety. Szkoda, bo nastawiłem się na trzymającą w napięciu rozrywkę, na fabułę zaskakującą i dynamiczną. Deaver jednak tym razem nie stanął na wysokości zadania.


            

czwartek, 5 grudnia 2013

Dan Brown, "Inferno"



Dan Brown. Nazwisko poważane przez jednych, przez innych uznawane za bardzo przereklamowane. Przyznam szczerze, że już od dosyć dawna zaliczam się do tej drugiej kategorii, co nie znaczy, że skreślam autora światowych bestsellerów zupełnie.

Po jego kolejnych książkach nie spodziewałem się zbyt wiele. Tak samo było w przypadku Inferno. Owszem, tematyka związana z ponadczasowym, wiekopomnym dziełem, jakim jest i będzie Boska komedia Dante Aligheri, zaintrygowała mnie ledwie tylko usłyszałem o nowej książce Browna. Z drugiej strony jednak od razu miałem świadomość, że dzieło to zostanie wykorzystane do nakreślenia kolejnej mocno naiwnej, a jeszcze mocniej naciąganej fabuły. Mimo to jednak, gdy poszedłem do „Żabki” po marlboro, dałem się skusić i przy okazji kupiłem egzemplarz Inferno. Jak przystało na ambitną literaturę, sześćsetstronicowa powieść (wraz z nie mniej chyba popularnym Doktor Sen Kinga) stała sobie wśród najnowszych wydań bardzo pobudzającej intelekt prasy, czyli „Pani domu” itp. itd. etc. Siła reklamy jest wielka, to można stwierdzić bez żadnych wątpliwości, widząc okładki tych książek w takich sklepach jak „Żabka” właśnie, na autobusach, billboardach, supermarketach, wszędzie. Jaki z tego wniosek? Otóż bardzo prosty. Wyłożyć kasę na reklamę, nagłośnić książkę, upchnąć ją gdzie się tylko da i sukces wydawniczy mamy murowany. Co z tego, że opinie mogą być nieprzychylne? Co z tego, że czytadło takie może aspirować co najwyżej do miana literatury rozrywkowej? Cóż z tego, że ambicji i głębi w tym tyle, co kot napłakał? No właśnie. Co z tego?

Już Wam mówię. Nic. Dosłownie nic, bo tu liczy się kasa, liczą się zwracające się wydatki i późniejszy zarobek. Inwestycja, która przynosi wielokrotnie większe od wkładu zyski. Taki właśnie jest biznes wydawniczy. Wydawnictwo, które na to stać, bierze książkę – mniejszego lub większego gniota – i kampanią reklamową sprawia, że gniot ten dociera do docelowych (czytaj: niewymagających intelektualnie) czytelników. Taka powieść nie musi, a nawet nie może być zbyt ambitna i wymagająca, ponieważ musi trafić w jak najszersze gusta – od tych płytszych aż po głębsze. Dan Brown doskonale zdaje sobie z tego sprawę i dlatego jego książki wyglądają właśnie tak, a nie inaczej. Pisze je według prostego przepisu na bestseller: musi być jakiś haczyk przyciągający uwagę (Boska komedia), musi być także wątek na czasie (przeludnienie na świecie), musi być wartka akcja i – co niemniej ważne – książkę musi się „lekko” czytać. Nie może zabraknąć także niespecjalnie skomplikowanych bohaterów, bo przecież jakby taki Langdon zaczął rzucać słówkami rodem z Mechanicznej pomarańczy Burgessa, to część czytelników by się chyba zapłakała z bezsilności. Dan Brown to wie. Wiedział to także Dean Koontz, choć akurat część bestsellerów tego pana to znacznie wyższa szkoła jazdy niż ma się to w przypadku autora Inferno.

Ale trochę odbiegam od tematu. Do rzeczy więc, okulary na nos (sorry, zapomniałem, że przecież nie noszę) i klawiatura w dłoń, a raczej dłonie na klawiaturę.

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami żyje sobie Robert Langdon. Pechowo okazuje się, że gdy odzyskuje przytomność, znajduje się w szpitalu. Jeszcze większy pech sprawia, że nie pamięta ostatnich wydarzeń i zupełnie nie wie, dlaczego się w tym szpitalu znalazł ani co mu się takiego stało. Jednakże Robert jest sprytny. Udaje mu się zlokalizować szwy na swojej głowie i po głębokim namyśle wyciąga totalnie logiczny wniosek: stało mu się coś w głowę.

Potem jednak jego samozadowolenie przygasa, gdyż wygląda przez okno pokoju i widzi wieżę Palazzo Vecchio. Ze zdumieniem stwierdza więc, że znajduje się we Włoszech (kilkakrotnie wcześniej ratował świat przez zagładą, sporo podróżował, więc wie, jak Włochy wyglądają). Pamięta, że w sobotę znajdował się jeszcze siedem tysięcy kilometrów dalej, na uniwersytecie Harvarda, więc gdy dowiaduje się, że ocknął się w szpitalu w poniedziałek, dwa dni później, informacja ta zabija mu ćwieka.

Szybko jednak odzyskuje rezon. Musi, bo do szpitala wpada jak burza potężnie zbudowana kobieta z irokezem na głowie i strzela do lekarza stojącego w drzwiach pokoju Roberta. Lekarz, jak to zwykle bywa po postrzale w klatkę piersiową, pada na podłogę i krwawi. Nic dziwnego. Na szczęście jednak w pokoju Langdona znajduje się także piękna lekarka, Sienna Brooks, która (nawykła do natychmiastowego reagowania w sytuacjach kryzysowych) niezwłocznie bierze sprawy w swoje ręce i pomaga osłabionemu Robertowi uciec przed znajdującą się jakieś trzy metry od niego zabójczynią. Potem, gdy zyskują nieco dystansu, profesora raz po raz nawiedzają tajemnicze wizje. Zdezorientowany nie wie, co o nich myśleć. Staje się medium? Aspirował do rangi wróżki? Po wypadku zyskał nadprzyrodzoną zdolność przewidywania przyszłości? Czy może obejrzał zbyt wiele horrorów i teraz może komunikować się ze zmarłymi?

Doprawdy, Langdon jest skołowany niczym ksiądz w burdelu. Widzi siwowłosą kobietę, mówiącą mu, że ona „jest życiem”, oraz postać w ptasiej masce twierdzącą, iż „jest śmiercią”. Kobieta przekazuje mu także, by „szukał, a znajdzie”, ale biedny Robert nie wie, czego ma szukać. Jest jednak erudytą, profesorem, a to, co widzi, nieodmiennie kojarzy mu się z jednym: Boską komedią Dante Aligheri.

Ok. To tyle, jeśli chodzi o początek fabuły książki. Teraz pora na kilka słów ode mnie.

Po lekturze kolejnej książki Browna mam nieodparte wrażenie, że autor uważa swoich czytelników za co najmniej naiwniaków (żeby nie użyć tutaj mocniejszego słowa). Nie starał się jak najbardziej uwiarygodnić historii opisanej w Inferno. Nie starał się nawet nadać pozorów prawdopodobieństwa większości z sytuacji, w jakich dzielny Langdon i waleczna Sienna muszą brać udział. Osłabiony Robert ciągle biega. Nie je. Nie śpi. Umysł pracuje mu z każdą upływającą chwilą coraz lepiej i coraz intensywniej. Szybko przestaje być także osłabiony. Bez wątpienia (jeśli akurat nie dostanie angażu przy kolejnej akcji ratowania świata od zagłady) załapie się na główną rolę w następnej kinowej odsłonie przygód Wolverine’a, bo zdaje się być jeszcze bardziej wytrzymały i niezniszczalny.

Ale to drobnostki, bo superhero zawsze dają rady. Tym, co niewymownie wkurza podczas lektury, są niezwykle naiwne i nieprawdopodobne wręcz rozwiązania fabularne. Nie mogę o nich pisać, by nie spamować, więc sami musicie stwierdzić czy dajecie wiarę temu i tamtemu rozwiązaniu. Ja po lekturze kolejnego bestsellera Dana Browna ostro zastanawiam się, jak ten świat jest poukładany, a także nad tym, jaka literatura zadowala czytelników. Żeby być szczerym trzeba jednak na koniec napisać, że Brown ma dość ciekawe pomysły odnośnie niektórych kwestii, że potrafi zdobyć się na oryginalny pomysł, czymś zaciekawić. Jednak to by było zaledwie kilka światełek we wszechobecnym mroku.

Podsumowując więc, Inferno jest co najwyżej średniawą książką, w której ciekawe są opisy miejsc, historyczne wzmianki na temat sztuki i ze dwa dobre pomysły, które – rozwinięte do maksimum kosztem niepotrzebnej, zbyt wielkiej ilości akcji – mogłyby uczynić z powieści książkę o wiele lepszą.

Do dzisiaj żałuję, że zamiast powieści nie kupiłem w tamtej „Żabce” trzech dodatkowych paczek marlboro. Miałbym znacznie więcej przyjemności z wydanych pieniędzy.

Biedny Dante Aligheri. Biedne marlboro. Biedny ja. Ech.
(I bogaty Dan Brown).



czwartek, 21 listopada 2013

"Infoszok", David Louis Edelman





            Ostatnio przybywa w literaturze fantastycznej książek, w których autorzy starają się stworzyć alternatywną dla człowieka, pełną modyfikacji nanonarkotykami czy nanomaszynami przyszłość. Niedawno miałem okazję przeczytać Nexusa Rameza Naama, technothriller o cyberpunkowym zabarwieniu, teraz – pierwszą część trylogii Skok 225, Infoszok. Między tymi dwiema powieściami zachodzą pewne podobieństwa, jednakże tylko w podejściu ogólnym: ludzki organizm jest modyfikowany, otrzymuje nowe możliwości, człowiek zmienia się, ewoluuje za pomocą zaawansowanej techniki. Lecz David Louis Edelman posunął się w swych wyobrażeniach znacznie dalej niż Naam, stworzył świat przyszłości o wiele bardziej złożony, w którym nanoboty pozwalają na programowanie ludzkiego organizmu. Jakby na to nie spojrzeć, pomysł trzeba uznać za zdecydowanie odważny.

            Zdarzeniem, które wywarło ogromny wpływ na zmianę wyglądu świata w Infoszoku, była „Rewolucja autonomiczna”, kończąca epokę myślących maszyn rzezią miliardów ludzi. Nastały nowe czasy, w których bio/logika zrodziła nową cywilizację. Różnice między światem rzeczywistym a wirtualnym prawie całkowicie się zatarły, a najpopularniejszym biznesem jest pisanie oprogramowania dla ludzkiej fizjologii. Ciało, umysł i soft stały się jednością, jak podaje opis z tylnej okładki powieści. Opis ten to jednak tylko bardzo skromny tekst, nie oddający w żadnej mierze złożoności świata, jaki wykreował Edelman.

            Czym są programy bio/logiczne? Są to zestawy instrukcji, które użytkownik może nadać do nanomaszyn w swoim organizmie, i przez to wywołać określoną reakcję/ zmianę. Jak łatwo się domyślić, ludzie używają nanomaszyn, by ułatwić sobie życie bądź pracę – gdy ktoś nie chce spać, a odczuwa senność, włącza program NieŚpij 93. Nanomaszyny w organizmie wydzielają większe ilości adrenaliny do krwiobiegu i po kilku sekundach człowiek jest na powrót przytomny i czujny.

            Bio/logika jest w powieści Edelmana interesem, na którym miliony działających na wolnym rynku feudokorpów (prywatnych firm, złożonych z mistrza i kilku czeladników) i finansowanych prywatnie bądź publicznie memekorpów dostarczają ludności świata oprogramowania. Są to najprzeróżniejsze programy – zmieniające kolor oczu, skóry, regulujące czynności organizmu. Przy takich możliwościach ograniczeniem dla programistów jest tylko ich własna wyobraźnia i umiejętności. Natch, główny bohater Infoszoku, jest mistrzem swojego feudokorpu i niezwykle zdolnym, energicznym i ambitnym człowiekiem. Niejednokrotnie posuwa się do nieczystych zagrywek, by jego oprogramowanie mogło przebić się na rynku i przynieść zyski, co dla początkującego feudokorpu nie jest zadaniem prostym. Dlatego gdy premiera nowego oprogramowania – Nocnego Jastrzębia –  przodujących na rynku braci Patel zbliża się, obmyśla plan sabotażu. W planowaniu i wprowadzeniu w życie tego posunięcia pomaga mu dwójka czeladników: czterdziestokilkuletnia Jara i inżynier Horvil. Plan zakłada rozsianie w dzień premiery programu braci Patel plotek o ataku czarnego, nielegalnego kodu na Skarbiec, miejsce, w którym zgromadzone są oszczędności milionów ludzi. Kiedy nadchodzi ten dzień, zdziwieni Horvil i Jara stwierdzają, że atak rzeczywiście miał miejsce, a premiera Nocnego Jastrzębia została opóźniona. Plan się udał, a nowy program Natcha – Nocny Wzrok – wskoczył na pierwsze miejsce listy popularności. Co prawda tylko na czterdzieści kilka minut, ale jednak.

            Tak właśnie zaczyna się fabuła Infoszoku i z góry przesądza o tym, z czym w powieści będziemy mieli do czynienia. Bo poza drugą częścią książki, w której czytamy o dorastaniu Natcha, niemal cała powieść traktuje o zmaganiach feudokorpu głównego bohatera na rynku bio/logiki. Niemal cała, bo z czasem okazuje się, że Natch stoi u progu zupełnie nowego odkrycia, kolejnej rewolucji, która odmieni świat i da ludzkości zupełnie nowe możliwości.

            Pierwszy tom trylogii Skok 225 wprowadza nas w świat złożony, w którym funkcjonują multipołączenia, Morze Danych, MyśloPrzestrzeń, multipustka. Ludzie zmieniają swoje nastroje za pomocą bio/logicznych programów, biorą udział w wirtualnych spotkaniach nie ruszając się z mieszkań, chodzą ulicami między prawdziwymi ludźmi i wirtualnymi projekcjami niemal nie do odróżnienia od rzeczywistych osób. Układ Słoneczny został skolonizowany, możliwa jest (choć niezwykle droga) teleportacja z Ziemi na Księżyc i odwrotnie. Dzięki zaawansowanej technice człowiek może obejść wiele ograniczeń. To właśnie technika jest kluczowym elementem powieści Edelmana, który – w przeciwieństwie do Naama i jego Nexusa – postawił raczej na naukową stronę tworzonego świata niż na wciągającą, wartką akcję.  Autor postarał się, aby dość skomplikowany obraz całości wypadł wiarygodnie, odsuwając na nieco dalszy plan napięcie i akcję. Mimo to książkę czyta się szybko, relacje Natcha z czeladnikami wciągają, profile psychologiczne Jary i Horvila są  ciekawe, podobnie jak zmagania feudokorpu na programistycznym rynku. Opisy stosowanych technologii także wydają się raczej łatwo przyswajalne, czasem tylko trzeba zatrzymać się nad jakąś partią tekstu i postarać się zrozumieć bądź wyobrazić sobie dany opis. Z tego powodu Infoszok może okazać się lekturą nie dla wszystkich, ale fani fantastyki powinni być zadowoleni, jeśli nastawią się na świat nieco ambitniej wykreowany, lecz pozbawiony mknącej do przodu akcji.


            Infoszok stanowi wprowadzenie do świata trylogii Skoku 225. Wydarzenia, jakie zapowiada, a także pytania, które pozostawia, wydają się być wstępem do naprawdę interesującej lektury pozostałych dwóch części. Ja po nie sięgnę, a Wam polecam na razie otworzenie umysłu na intrygujący świat Infoszoku i poznanie książki. Nie można przecież ciągle czytać mocno wyeksploatowanych, mało oryginalnych, wtórnych i – o zgrozo – modnych powieści o zombie. Prawda?

środa, 20 listopada 2013

Nowe nabytki - mało, ale (być może) obiecująco...



Dan Brown "Inferno" - Langdon znowu uratuje świat przed totalną zagładą, heh. Myślę, że powinni skasować Jamesa Bonda, Iron Mana, Avengersów i właśnie Langdona zatrudnić na pełny etat ;-) Sięgam po Inferno z dość dużymi obawami, jako że nigdy specjalnym fanem Browna nie byłem.

David Louis Edelman "Infoszok" - świat przyszłości widziany oczami informatyka. Już się czyta; lektura inteligentna (co z tego, że debiut? One też bywają świetne.), wciągająca i wymagająca sporej dozy wyobraźni. Recenzja niedługo, znaczy się.

Jeffery Deaver "Pokój straceń" - kolejny thriller z Sachs i Rhymem. Zobaczymy, co tym razem autor wysmażył; liczę, że będzie to coś naprawdę wciągającego.

sobota, 9 listopada 2013

"Trupia farma", Bill Bass, Jon Jefferson



W oczekiwaniu na lekturę kolejnej – i mam nadzieję – nowatorskiej, arcyciekawej i nacechowanej elementami cyberpunku książki science fiction – Infoszoku, przeczytałem Trupią farmę. Intrygujący tytuł i sugestywna okładka zachęcała do zapoznania się z tą pozycją, podobnie tematyka: książka o miejscu, w którym przeprowadza się badania antropologiczne nad zwłokami, zapowiadała się całkiem nieźle. Dzisiaj jestem już po lekturze, więc pora opisać wrażenia.

Trupia farma została napisana w pierwszej osobie, jest bardziej relacją z pracy naukowej Billa Bassa niż powieścią o konkretnej fabule. Kolejne rozdziały to opisy spraw prowadzonych przez antropologa, często zawierające wtręty z prywatnego życia Bassa. W pierwszym rozdziale autor opisuje swoje początki z medycyna sądową, następnie przechodzi do okresu, w którym został szefem rozwijającego się wydziału antropologii na Uniwersytecie Tennessee, instytucji nazywanej Trupią farma właśnie – jedynego na świecie ośrodka naukowego zajmującego się badaniami nad rozkładem ludzkiego ciała.

Bill wykorzystywał swoje praktyczne nauki do wyjaśniania spraw kryminalnych: morderstw, porwań, zaginięć. Historie swojego udziału w tych śledztwach opisuje w sposób typowy dla naukowca: szczegółowo, konkretnie, logicznie. Z początku przeprowadzał badania nad grobami Indian Arikara w połowie XX wieku, trwające czternaście lat i obejmujące od czterech do pięciu tysięcy indiańskich grobów. Działo się to jeszcze przed otrzymaniem oferty pracy na Uniwersytecie Tennessee. W roku 1966 Bill zaczyna zajmować się antropologią sądową – jak sam twierdzi – jego prawdziwym powołaniem.

Treść książki początkowo wydaje się ciekawa, intrygujące są opisy przeprowadzanych badań i sposobów pracy ze zwłokami, jednak po czasie książka zaczyna nużyć. Kolejna sprawa, kolejne badania, kolejne zwłoki – wszystko się powtarza i muszę przyznać ze zdziwieniem, że wraz z upływem stronic robi się coraz mniej ciekawie. A szkoda. Pomysł na książkę jest świetny – gdyby zrobić z niej thriller o fikcyjnej fabule i postaciach wzorowanych na prawdziwych, gdyby dodać jej napięcia, dreszczyku emocji, wtedy antropologiczna wiedza Bassa nadałaby powieści dodatkowego smaczku. Jednakże nad literackimi zapędami przeważyła tutaj naukowa maniera – dla kogoś spragnionego wiedzy z zakresu medycyny sądowej i kilku ciekawych faktów książka może okazać się strzałem w dziesiątkę, jeśli natomiast spodziewacie się thrillera, to się rozczarujecie.

Jak podaje tekst na tylnej stronie okładki, jest to „książka dla miłośników seriali CSI: Kryminalne zagadki oraz Kości”. Cóż, ja telewizji nie oglądam, więc i tych seriali nie znam, może dlatego właśnie Trupia farma niespecjalnie do mnie przemówiła. Polecić można, owszem, bo jest to pozycja stosunkowo ciekawa. Tyle że, jakby to rzec, szału nie ma.



piątek, 1 listopada 2013

Trylogia mostu: Światło wirtualne, William Gibson



Światło wirtualne, William Gibson

            Po niedawnej (i kolejnej) lekturze Trylogii Ciągu Gibsona przyszedł czas na jego Trylogię Mostu. Muszę Wam powiedzieć, że dość solidnie wciągnęły mnie wizje dystopijnego świata, jakie Gibson kreuje w swoich powieściach. Wirusy, plagi, katastrofy, a przy tym dysfunkcyjne społeczeństwa charakteryzujące się swoistym rozbiciem, nieładem, postaci dalekie od ideałów i ten oryginalny, wymagający zaangażowania styl autora – to wszystko składa się na lekturę stosunkowo niełatwą, lecz na pewno ambitną, pobudzającą wyobraźnię w stopniu o wiele większym, niż można by się tego początkowo spodziewać. Tego, co serwuje nam Gibson w swoich powieściach, nie znajdziemy nigdzie indziej.

            Trylogię Mostu, a raczej otwierającą ją część, Światło wirtualne, czytałem po raz pierwszy. Łatwo jest jednak zauważyć tą nacechowaną fatalizmem właściwość świata, znaną już z lektury Trylogii Ciągu. W Świetle wirtualnym Gibson przenosi nas do początku XXI wieku, do zniszczonej trzęsieniami ziemi Kalifornii, na miejscu której powstają dwa siostrzane stany: NoCal i SoCal. W wyniku katastrofy zostaje uszkodzony most Golden Gate, symbol san Francisco, i właśnie to miejsce staje się domem dla wyrzutków, morderców, psychopatów i wszelkiego rodzaju niebezpiecznych ludzi. Na moście mieszka Chavette Washington. Dziewczyna jest posłańcem, a na jednym z hotelowych przyjęć pod wpływem impulsu kradnie pewnemu facetowi okulary. Jak się wkrótce okazuje, ten z pozoru zwyczajny przedmiot jest zaawansowanym technologicznie gadżetem, pozwalającym na uzyskanie dostępu do tajnych informacji.

            Niedługo później zostają znalezione zwłoki poprzedniego właściciela okularów, a dziewczyna znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. Zaczynają się poszukiwania sprawcy mordu, a także tego, kto zabrał okulary.

            Głównym bohaterem powieści jest Berry Rydell – były gliniarz i, jak się szybko okazuje – także były ochroniarz. Kiedy traci pracę w IntenSecure, zaczyna pracować jako kierowca dla niejakiego Warbaby’ego, łowcy głów. Warcaby ma odnaleźć okulary należące do Blixa, który został znaleziony martwy po tym, jak wynajął IntenSecure do odzyskania okularów. Rydel będzie musiał udać się na Most, by odszukać na nim Chavette i zdobyć okulary.

            Ten krótki opis fabuły nasuwa na myśl skojarzenia z kryminałem czy powieścią sensacyjną i rzeczywiście, Światło wirtualne mogłoby być taką właśnie książką, gdyby nie oryginalność świata, w jakim Gibson osadził wydarzenia. Powieść jest swoistą integracją science fiction z kryminałem. Poniżej przytoczę fragment opisu samego Mostu, aby zobrazować Wam chociaż odrobinę to, o czym piszę:

            „…Jak zwykle ten widok poruszył go w porannym słońcu ukośnie przeświecającym przez plątaninę przybudówek.
            Integralności przęseł pilnowano równie rygorystycznie jak praw autorskich, jednak wokół nich wyrosła nowa rzeczywistość, rządząca się własnymi prawami. Nastąpiło to stopniowo, nie według konkretnego planu, przy użyciu wszelkich wyobrażalnych technik i materiałów. Rezultatem była amorficzna, zdumiewająco organiczna budowla. W nocy, oświetlona bożonarodzeniowymi lampkami, regenerowanymi neonami i latarkami, epatowała dziwnie średniowieczna energią. W dzień, widziana z daleka, przypominała mu ruiny angielskiego Brighton Pier, oglądane przez jakiś popękany kalejdoskop styków architektonicznych. Jej stalowe kości, naprężone ścięgna, ginęły pod wytworami rodem ze snów: salonami tatuażu, salami gier, słabo oświetlonymi straganami ze stosami żółknących gazet, sklepików z fajerwerkami, przynętą, punktów przyjmowania zakładów, barów sushi, nielicencjonowanych lombardów, zielarni, zakładów fryzjerskich i tawern. Wykwity komercyjnych snów, rozmieszczone na poziomach, po których niegdyś odbywał się ruch kołowy, podczas gdy nad nimi, sięgając aż po same szczyty wież podtrzymujących liny, wznosiły się pracowicie zawieszone gniazda, z ich niezliczoną populacją i strefami bardziej osobistych marzeń.”

            Jak widać, styl prekursora cyberpunku ma w sobie coś… niepowtarzalnego. Coś, co czyni go na tyle oryginalnym, że skierowanym raczej do grupy docelowej, że się tak wyrażę, niż do przypadkowego czytelnika. Wyobrażając sobie światy Gibsona, nie sposób nie zauważyć ich mrocznej dziwaczności, chaotycznej dystopijnej struktury i specyfiki. Wizje te mogą budzić kontrowersyjne odczucia, ale nie można powiedzieć, że nie są obrazowe. Wręcz przeciwnie, bardzo oddziałują na wyobraźnię, co może potwierdzić kolejny fragment tekstu, tym razem opis San Francisco:

            „Centrum san Francisco robiło wrażenie. Całe otoczone wzgórzami, zbudowane na pagórkach lub między nimi, pozytywnie wpływało na Rydella. Był gdzieś. W konkretnym miejscu. Chociaż nie umiał powiedzieć, czy podoba mu się tutaj. Może tylko to miasto tak dalece różniło się od LA i było nieustannie oblewane potokiem sączącego się zewsząd światła. Czuł, że przybył tu jakby z innego świata, wśród tych starych, stłoczonych budynków, nie nowszych od tego ze stromym dachem (a wiedział, że i ten jest stary). Chłodne wilgotne powietrze, para unosząca się z kratek na chodnikach. I ludzie na ulicach, ale nie tacy zwyczajni: ludzie mający dobrą pracę i ciuchy. Dziwne miejsce.”

            Postać Rydella osadzona w chaosie gibsonowego świata wydaje się być jakby jego swoistym reprezentantem. Berry ma kontakt z dwoma skrajnymi obliczami San Francisco: tym lepszym, ale i tym gorszym. Wykonuje zlecenia dla pieniędzy, ale w pewnym momencie nie waha się pomóc dziewczynie i zbuntować przeciwko ludziom, którzy nie cofną się przed niczym, by zdobyć okulary, światło wirtualne. Szkła są drzwiami do rzeczywistości wirtualnej, mają olbrzymią wartość – są znacznie cenniejsze niż ludzkie życie. W świecie Gibsona materializm jest jedną z największych wykładni.

            Profile psychologiczne postaci są dość oszczędne, jednakże nie da się nie zauważyć, że wszystkich łączy jedno: rezygnacja, poddanie się mrocznemu światu, w jakim przyszło im żyć. To świat pełen skrajności, ale także być może jest to groteskowa wizja teraźniejszości, ponura przepowiednia nadciągających dni walki o byt w świecie kapitalistów i materialistów? Nie trzeba być wyjątkowo dalekowzrocznym, by dostrzec w otaczającej nas rzeczywistości symptomy rozkładu. Pytanie tylko, czy przerodzą się one w prawdziwą chorobę, której skutkiem może być przyszłość opisywana już dwadzieścia lat temu przez Gibsona.

            Jeśli chcecie zagłębić się w ten świat, otworzyć umysł na dystopijne wizje i fatalizm, to jest to książka dla Was. Jeśli natomiast wolicie lektury łatwiejsze, nie wymagające, to dajcie sobie ze Światłem wirtualnym (i innymi książkami tego autora) spokój. Gdyby natomiast ktoś mnie pytał, to jak najbardziej je polecam. 

 Autor: Gibson William


Wydawnictwo: KSIĄŻNICA

Rok wydania: 2010

Kategoria: Literatura piękna / Fantastyka

Tytuł oryginału: Virtual Light
ISBN: 9788324578900
Ilość stron: 272
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami

poniedziałek, 21 października 2013

"Duch w sieci", Kevin Mitnick, William L. Simon


Recenzję Ducha w sieci napisałem pod koniec poprzedniego roku, ale w związku z tym, że na portalu Unreal-fantasy.pl została opublikowana niedawno, i ja publikuję ją dopiero teraz. Jest to lektura obowiązkowa dla tych zainteresowanych hakingiem, ale także książka o człowieku wybitnym, o buntowniku sprzeciwiającym się systemowi i - co tu dużo pisać - o jednym z najlepszych hakerów, jacy chodzili po tym łez padole.


Całkiem niedawno skończyłem czytać Hakera Kevina Poulsena, opowiadającego biografię Maxa "Icemana" Butlera. Mój głód wiedzy na temat hakerów ciągle jednak nie został zaspokojony, dlatego kiedy tylko w księgarniach pojawiła się kolejna pozycja z hakerskich biografii, Duch w sieci, wiedziałem, że muszę ją mieć. 


W odróżnieniu od biografii Maxa Butlera, Duch w sieci jest autobiografią napisaną przez samego Kevina Mitnicka, którego mit doprowadził do tego, że był on i nadal jest określany mianem „największego hakera świata”. Kevin Mitnick jest również autorem dwóch innych powieści, Sztuki podstępu wydanej w roku 2003 i traktującej o socjotechnice, oraz Sztuki infiltracji z roku 2005, opisującej hakerskie techniki i nazywanej „Biblią hakerów”. Obie poprzednie książki Kevina są raczej podręcznikami niż powieściami, mającymi dostarczać wiedzy na wyżej wspomniane tematy, jednakże Duch w sieci to zupełnie co innego. 



Ciąg dalszy na unreal-fantasy.pl:

Autor: Mitnick Kevin, Simon William L.
Wydawca: Wydawnictwo Pascal
ISBN: 9788376420561
liczba stron: 672
Okładka: miękka
Data premiery: 2012-11-07

Recenzja napisana dla portalu:


czwartek, 10 października 2013

Moja klasyka: "Teoria gier", Hector Macdonald


Thrillery, w których gliniarz podąża tropem mordercy, bada miejsca zbrodni i robi masę innych rzeczy, by powstrzymać zbrodniarza, nigdy nie należały do moich ulubionych. Są dla mnie już zbyt ograne, a schematy, według których je napisano, częstokroć bazują na tych samych, niezmiennych od długich lat wzorcach. Oczywiście czasem zdarzy się taki, który może się spodobać mimo niezbyt oryginalnej warstwy fabularnej, który podoba nam się ze względu na styl lub sposób, w jaki został napisany. Jednak jeśli mam ochotę na naprawdę dobry thriller, taki, przy którego lekturze mocno czuć sprawnie rozłożone napięcie, sięgam po inny rodzaj thrillera. Rodzaj z najwyższej wśród dreszczowców półki, lekturę bardziej wysublimowaną i skomplikowaną, perfekcyjnie skonstruowaną i urzekającą – thriller psychologiczny.

            Niektórzy z Was pewnie myślą teraz: taki wstęp, a chodzi mu o zwykły thriller psychologiczny? Jeśli komuś przeszło coś takiego przez myśl, to idę o zakład, że nie miał w rękach jeszcze żadnej z książek Patricka Redmonda, nie czytał Dawki geniuszu Alana Glynna ani nie słyszał nic o wydanej w 2001 roku Teorii gier Hectora Macdonalda. Wymienionych thrillerów w żadnym wypadku nie można nazwać „zwykłymi”.

            Kiedy spojrzymy na tylną stronę okładki książki, możemy przeczytać cytaty z The Times i Publisher Weekly:

„Przerażające możliwości kontroli umysłu w szarpiącym nerwy thrillerze psychologicznym.”

„Zupełnie nowa kategoria teorii spisku, szokująca gra i pierwotny strach”

            Kiedy już skończymy ją czytać, przypominamy sobie te dwa cytaty i uświadamiamy sobie, że nie sposób się z nimi nie zgodzić. Ponieważ faktem jest, że Teoria gier to nie tylko uniwersalny thriller – to książka, która zapoczątkowała nowy gatunek dreszczowca – thriller emocjonalny.

            Przybliżając początkowy rys fabuły trzeba napisać, że jej głównym bohaterem jest student biologii z Oksfordu. Ben Ashurst jest chłopakiem inteligentnym, ale również dość naiwnym, borykającym się z własnymi problemami i bardzo uczuciowym. Ogólnie rzecz biorąc to postać pozytywna, dająca się lubić pomimo tego, że czasem zachowuje się bardzo egoistycznie – tak czy inaczej, czytelnik odnajdzie w Benie część samego siebie.
           
            Promotorem Bena jest James Fieldhead – młody, genialny naukowiec, dziecko sukcesu i człowiek o zapewnionej pozycji w akademickim światku. Eksperymentuje on z detektorem impulsów neuronowych pochodzących z mózgu, który pozwoli mierzyć poziom reakcji emocjonalnych. O przydatności takiego urządzenia w medycynie i innych naukach można wiele spekulować, wystarczy jednak powiedzieć tylko, że opatentowanie go przyniosłoby Fieldheadowi masę pieniędzy i jeszcze większy prestiż. Aby przetestować prototypowe urządzenie, Ben decyduje się na trzytygodniowy wyjazd do Watamu w Kenii. Towarzyszy mu Cara, niezwykle atrakcyjna blondynka poznana na przyjęciu u przyjaciół chłopaka. Oboje cieszą się na wspólny wyjazd, który traktują raczej jak wakacje niż udział w eksperymencie, tym bardziej, że już od chwili poznania rozkwitł między nimi płomienny romans. Gorące plaże i malownicze widoki jak najbardziej mają sprzyjać emocjom odczuwanym przez Bena i opisywanym dla profesora.

            Jednak wyjazd ten nie musi być ciągłą przyjemnością, na jaką wygląda z początku. W Kenii trwają zamieszki – Kenijska Partia Wolności chce uwolnić kraj od wyzyskiwaczy, czyli wszystkich nie-czarnych ludzi. Jak się można spodziewać, Bena czekają problemy.

            Wyżej przedstawiłem tylko ogólnikowy zarys, a właściwie wstęp do tej mocno skomplikowanej i zaskakującej historii. Nie chciałbym psuć przyjemności lektury tym z Was, którzy jeszcze po Teorię gier nie sięgnęli. Trzeba jednak jasno dodać, że w trakcie czytania postrzeganie głównego bohatera (i nasze) będzie się zmieniało, a to, co wydawało się faktem oczywistym, nagle przestanie nim być. Zwrotów akcji nie będzie brakowało, będziemy mogli także doskonale wczuć się w sytuację Bena, gdyż autor wybrał najlepsze rozwiązanie z możliwych do napisania tej książki – użył narracji pierwszoosobowej.  Postaci sportretowane zostały nad wyraz dobrze, każda z nich jest odmienna i charakterystyczna, każda żyje własnym życiem i ma odmienne od towarzyszy zapatrywania, dąży do czego innego i zachowuje się inaczej. Cara wydaje się być tym typem dziewczyny, który korzysta z każdej chwili życia, cieszy się nią, jest żywiołowa i impulsywna, lecz bez wątpienia także – bardzo inteligentna. Ben to młodzieniec dający się wodzić za nos, ulegający emocjom i przez to doskonale nadający się do eksperymentu Fieldheada. Profesor zaś jest idealnym przykładem bardzo błyskotliwego naukowca, który potrafi olśnić swoją erudycją i żywą inteligencją.

            Mogłoby się wydawać, że gry możemy podzielić na dwa rodzaje: takie, w których jest zwycięzca i przegrany, oraz takie, które odbywają się na zasadzie współpracy między ich uczestnikami – w drugim wypadku korzyść z wygranej może być mniejsza niż z długoterminowej współpracy. Jeśli więc  chcecie czuć się zaskakiwani i sprawdzić, do jakiego rodzaju gry zaprosił Fieldhead głównego bohatera, do czego doprowadzi go udział w eksperymencie i jakie uczucia towarzyszą mu przez cały ten czas, odsyłam Was do Teorii gier.


            Uważacie, że Jeffery Deaver, autor, którego książki charakteryzują się licznymi zwrotami akcji, potrafi zwodzić czytelnika? Ha! On i wielu innych twórców kryminałów i thrillerów mogliby się bardzo wiele nauczyć w tej kwestii od  Hectora Macdonalda,  brytyjskiego pisarza, którego wyżej recenzowany debiut został przetłumaczony na dwadzieścia języków i sam w sobie stanowi perfekcyjny przykład thrillera psychologicznego.

środa, 18 września 2013

"Nexus", Ramez Naam


Zawsze uważałem, że ludzie, którzy są zdolnymi lekarzami, naukowcami, inżynierami – znawcami w dziedzinach nauki, w jakich pracują – powinni być także pisarzami. Chcecie przykładu? Popatrzcie na nieżyjącego już Michaela Crichtona. Wykształcenie medyczne, lekarz, autor światowych bestsellerów i scenarzysta. Przypomnijcie sobie jego technothrillery, Andromeda znaczy śmierć czy niezwykle współczesną, a nawet proroczą w swym wydźwięku powieść Następny. Wirusy, badania utajniane przez rządy, modyfikowanie genetyczne – wszystko to już od kilku dekad jest częścią naszej codzienności, nic więc dziwnego, że autorzy powieści spekulują na temat tego, jak najnowocześniejsze gałęzie technologii będą ewoluowały.

            Przypomnijcie sobie rewelacyjną Dawkę geniuszu Alana Glynna. Stopień, w jakim opisany w tej książce fikcyjny narkotyk wpływał na ludzki umysł, jest wprost niewyobrażalny. Pomyślcie, do czego bylibyśmy zdolni, wykorzystując cały ogromny potencjał ludzkiego umysłu, jak bardzo zmieniłby się świat, gdyby ludzki intelekt był naprawdę niepohamowany. Pamiętacie tę książkę? Pewnie nie czytaliście, ale prawdopodobnie widzieliście świetny film zrealizowany na jej podstawie, zatytułowany Limitless, w polskim (nieopisanie genialnym) tłumaczeniu: Jestem Bogiem. Ten z Bradleyem Cooperem w roli głównej, a także z Robertem DeNiro w jednej z ról drugoplanowych.

            Podobnie jest w przypadku debiutanta na rynku powieściopisarskim, Rameza Naama. W rzeczywistości zdolny technolog, pracujący swojego czasu w Microsofcie, a także w firmie zajmującej się oprogramowaniem wykorzystywanym w nanotechnologii. Ponadto jednak także błyskotliwy początkujący pisarz, posiadający naprawdę wielki ładunek intelektualny do przekazania czytelnikom.

            Nexus to pełen akcji, ale także ważnych pytań technothriller o cyberpunkowym zabarwieniu. To także powieść science fiction, przenosząca nas w kilka dekad naprzód, do wizji gatunku ludzkiego, jaka jednych z nas może zafascynować, a drugich przerazić. Stopień prawdopodobieństwa opisywanych zdarzeń z jednej strony może być niewielki, a z drugiej – bardzo duży. Dzisiaj nie możemy tego ocenić, jednak jedno jest pewne: to, o czym pisze Naam, już zaczęło się dziać. Zostały postawione solidne fundamenty w zakresie neurobiologii i genetyki, a co przyniesie świat jutra, jakie postępy poczynią te nauki, to się dopiero okaże. Jednakże, jak pokazuje historia, ludzkość nie cofa się w rozwoju, a ewoluuje, prze do przodu niepowstrzymanie. Z każdym rokiem szybciej i szybciej, tak więc z dużą dozą prawdopodobieństwa można logicznie założyć, iż osiągnięcia ludzkości nie tylko nie stracą swojego pędu, a jeszcze przyspieszą. I nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, do jakiego punktu zaprowadzą gatunek ludzki.

            W powieści mamy rok 2040. Kaden „Kade” Lane, dwudziestoośmioletni student na Uniwersytecie Kalifornia, pisze doktorat z komunikacji między mózgiem a komputerem. Ponadto jednak wraz z kilkoma przyjaciółmi prowadzi testy nad udoskonaleniem nanonarkotyku o nazwie Nexus 3.  Testy te są nielegalne, modyfikowanie narkotyku zostało zabronione, ponieważ oddziałuje on na ludzkie umysły: ten, kto zażywa Nexusa, może komunikować się telepatycznie z innym zażywającym. Narkotyk tworzy neuropołączenia między ludzkimi mózgami, dzięki czemu ludzie mogą „wymieniać się” myślami i wpuszczać innych do swoich umysłów (to tak w skrócie). Chodzi jednak o to, że Kadenowi i jego przyjaciołom udaje się udoskonalić narkotyk do jego 5 wersji, a co za tym idzie, spotęgować znacznie możliwości ludzkiego umysłu. Eksperymenty na tym polu zostały jednak zakazane, więc Kade, Illya, Watson i Rangan ściągają sobie na głowy kłopoty w postaci oddziału Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, ERD.

            Samantha Cataranes to dziewczyna, którą Kade „przypadkiem” poznaje. Samantha jest bardzo zaintrygowana badaniami, które chłopak prowadzi, jego pracą nad komunikacją mózgu z komputerem i osiągnięciami w tej dziedzinie.  Umawiają się na spotkanie, jednak Kade nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, kim dziewczyna naprawdę jest. Nie wie również o tym, że od tej chwili jego życie ulegnie całkowitej, nieodwracalnej zmianie, że będzie musiał dokonywać wyborów wbrew sobie, gdyż zostanie postawiony w sytuacji bez wyjścia.

            Nexus. Wszystko, co może się zdarzyć, wszystko, czego doświadczy Kade, wynika z tego słowa: Nexus. Wiele razy otrze się o śmierć, będzie patrzył, jak giną bliskie mu osoby, będzie czuł ich cierpienie i widział pełne przerażenia myśli. Sam również będzie cierpiał, nie raz i nie dwa razy, ale po wielokroć. Psychicznie i fizycznie, zewnętrznie i wewnętrznie.

            Ramez Naam napisał błyskotliwą powieść. Zawarł w niej wiele intrygujących pomysłów, co sprawia, że czytelnik nie może oderwać się od lektury. Nie brakuje w niej żywej, świetnie opisanej akcji. Jednakże autorowi nie chodziło w głównej mierze o to, by czytelnik dobrze się bawił. Przedstawiając nam dwie strony medalu – rządowe ograniczenia w stosunku do Nexusa, próby powstrzymania rozwoju ludzkiego umysłu – i przeciwstawnych chęci Kade’a, by narkotyku mogli używać wszyscy, nie tylko elity – autor pyta nas, po jakiej stronie my byśmy stanęli. Czy gdyby Nexus 5 istniał naprawdę, czy gdybyśmy mogli słyszeć myśli innych i wysyłać im nasze, to po jakiej stronie stanęlibyśmy? Po stronie władz, które chciałyby ograniczyć stosowanie Nexusa (co w efekcie skończyłoby się zapewne na tym, że używaliby go tylko wybrańcy), czy też Kade’a i jego sojuszników, którzy uważają, że narkotyk pomoże w rozwoju ludzkości, wprowadzi nas na wyższy poziom, uczyni transludźmi, a być może nawet postludźmi?

            Na pierwszy rzut oka każdy z nas odpowie, że wszyscy powinniśmy mieć możliwość zażywania narkotyku i rozwijania możliwości własnego umysłu, ale jeśli zastanowić się głębiej, to nie przeszkadzałoby Wam, że takie pojęcia jak „prywatność”, „sekret”, „osobiste”, czy „moje” niemalże straciłyby swoje praktyczne znaczenie? Jak funkcjonować z innymi ludźmi bez przerwy we własnej głowie? Owszem, można byłoby się z nimi nie łączyć, ale i tak wtedy by się czuło nieprzerwane dotknięcia innych umysłów, szukających kontaktu i wspólnoty.

            Z drugiej strony takie współdzielenie myśli niosłoby ze sobą bardzo wiele korzyści. Przede wszystkim: wiedza. Mogłaby stać się dobrem ogółu, nie tylko jednostek. Ponadto harmonia, podniesienie wartości współistnienia i współodczuwania, a co za tym idzie – zwiększenie tolerancji, zrozumienia, bliskości. Dwie – i nie tylko dwie, a dwadzieścia, dwieście – osoby mogłyby odczuwać siebie znacznie bardziej i o wiele intensywniej, zniknęłyby nieporozumienia wynikające z różnych kultur, zachowań, mowy ciała i komunikacji werbalnej. Swoją drogą, przyszło mi do głowy coś, czego autor w książce nie poruszył: mianowicie, czy „język” myśli byłby uniwersalny dla wszystkich ludzi? Czy różne narodowości mogłyby się porozumiewać w ten sposób bez żadnych problemów, czy też nasze myśli byłyby wyrażane w języku, w jakim mówimy? Występujący w książce bohaterowie są różnych narodowości, jednak nie zauważyłem, by Ramez Naam uściślił, że komunikują się w języku głównego bohatera, czyli angielskim. Ciekawe.


            Widzicie więc, że lektura Nexusa skłania do refleksji. Pobudza wyobraźnię i wciąga czytającego. Jest to bez wątpienia debiut bardzo udany i – jak już zaznaczyłem – błyskotliwy. Co prawda autor mógł nadać bohaterowi nieco więcej rzeczywistego wyrazu, postarać się, by bardziej wydał się żywym człowiekiem niż tylko środkiem do przekazania tego, co w książce ważne. Jednak podtrzymuję, że Nexus to książka bardzo zadowalająca, i owszem, odrobinę naciągana, ale nadal poruszająca wyobraźnię i dająca satysfakcję. A czy to, co Naam opisał, będzie w przyszłości możliwe, oceńcie sami. Ja nadal nie potrafię stwierdzić, czy wolałbym, żeby podobny narkotyk istniał, by był dostępny dla wszystkich i moglibyśmy wędrować dzięki niemu w cudzych umysłach, czy też że lepiej by było, gdyby zabroniono jego używania i byłby dla zwykłego śmiertelnika nieosiągalny. Być postczłowiekiem czy nie być? Ewoluować w niesamowitym tempie czy pozostać ludźmi? Pozwolić neurobiologii wynieść nas na wyżyny humanizmu czy też pozostawić to starej, dobrej, wolnej ewolucji? Intrygujące.

poniedziałek, 9 września 2013

PORZUCENI od dzisiaj w sprzedaży

Od dzisiaj dostępna jest w sprzedaży internetowej powieść PORZUCENI. Jest to mroczne,  pełne akcji postapokaliptyczne science fiction. Wydana w formie e-booka, zawiera ilustracje i ma objętość 167 stron. Więcej można zobaczyć na stronie autorskiej:

http://tomaszgraczykowski.republika.pl/index.html









wtorek, 3 września 2013

"Parrish Plessis: Pasożyt" - tom pierwszy, Marianne De Pierres


Ostatnio naszła mnie ochota na zaczytywanie się cyberpunkowymi powieściami, więc odsłonię przed Wami kilka pozycji z tego nurtu. Znanych i mniej znanych, nowszych i starszych, ale bez wątpienia cyberpunkowych.

            Sięgnąłem po trylogię Parrish Plessis, debiut literacki Marianne De Pierres. Książki te zostały napisane w 2005 roku, a wydawnictwo Solaris wydało je w Polsce rok później. Ze stażem ośmiu lat na rynku nie są jeszcze starociami, ani nawet klasyką nurtu cyberpunkowego. Przeczytałem jak na razie tylko pierwszą część, drugą dopiero zacząłem, ale forma ich wydania (trzy tomy o niemal identycznej objętości) oraz fakt, iż kolejne części zaczynają się dokładnie w momencie, w którym kończy się poprzedni tom wskazują na to, że autorka napisała początkowo jednotomową powieść, a wydawnictwo po prostu podzieliło ją na trzy krótsze części. W sumie to całkiem dobrze, bo łącznie wyszłoby około tysiąca stron, czyli otrzymalibyśmy cegłę, która niejednego potencjalnego czytelnika mogłaby odstraszyć.

            Pasożyt wprowadza nas w cyberpunkowy świat wykreowany przez De Pierres. Zgodnie z elementami charakterystycznymi dla tego nurtu otrzymujemy kontrastowo zestawione bogactwo i zaawansowanie w postaci supermiasta Vivacity, oraz biedotę i Trójkę, poindustrialny region gdzieś na wschodnim wybrzeżu Australii, pełen szumowin, wykolejeńców i psychopatów, w którym normalny człowiek nigdy by się nie osiedlił. Władzę mają potężne korporacje medialne, dziennikarze cieszą się autorytetem i wpływami, a Parrish opuszcza dom i trafia do Trójki właśnie, gdzie pracuje dla Jamona Mondo, przestępcy. Nienawidzi swojego pracodawcy i gdy w Trójce rozchodzi się wieść, że ktoś zabił Razz Retribution, sławną dziennikarkę, a policja szuka ukrywającego się mordercy, Parrish dostrzega w tym swoją szansę uwolnienia się spod wpływów Mondo. Na kolacji poznaje Io Longa, szefa innego gangu, i ten właśnie zleca jej zdobycie plików z pewnego komputera. Dziewczyna przyjmuje zlecenie i od tego momentu zaczyna się pełna akcji i przygód wyprawa do Vivacity, miasta strzeżonego niczym forteca.

            Autorka od początku założyła, że swoją bohaterkę Parrish – pracującą jako ochroniarz, blisko dwumetrową dziewczynę z krzywym nosem i źle zrośniętą kością policzkową, napastowaną przez ojczyma i zgwałconą przez dingochłopów swojego własnego szefa, rzuci w wir wciągającej i pędzącej jak torpeda akcji. Taki właśnie jest pierwszy tom trylogii: napakowany żywą akcją niczym android elektroniką, gnającym na łeb, na szyję wirem wydarzeń i kolejnych, następujących szybko jeden po drugim epizodów. Bohaterka książki jest odpowiednio nieskomplikowana, lecz od reszty społeczeństwa różni się tym, że posiada jeszcze sumienie i wrażliwość na los drugiego człowieka. Parrish jest także twarda jak stal: gwałcona kilka razy, pobita nie raz, walczy ostro i charakteryzuje się wolą przetrwania, jakiej mógłby pozazdrościć jej sam Terminator. Łamie kilka żeber w wypadku motocyklowym, obrywa solidnie, ale zaraz podnosi się i rusza dalej. Swoją drogą zdolności do regeneracji mógłby jej tym razem pozazdrościć sławetny Wolverine, bo w jednym momencie czytamy o złamanych żebrach, a w drugim Parrishj znowu działa i trzyma się całkiem nieźle. Ma co prawda skłonności do wymiotowania przy tej czy innej okazji, lecz co tam, widać że pozostała człowiekiem, skoro niektóre widoki doprowadzają ją do nagłych torsji.

            Taka właśnie jest Parrish Plessis. Można by to i owo jeszcze dodać, ale spojlerowanie nie ma sensu. Co do języka powieści natomiast, to – podobnie jak Parrish – również jest odpowiednio nieskomplikowany. Autorka raczej nie lubi zdań wielokrotnie złożonych, kwiecistych opisów ani przyprawiania swojej bohaterki o zbędne refleksje (komu potrzebne jakieś tam przemyślenia?), za to lubuje się w krótkich opisach, dialogach i skąpych dywagacjach Parrish na taki czy inny temat.

Ogółem w powieści bardzo mało jest zaawansowania technologicznego, cyberprzestrzeni nie ma w zasadzie wcale, więc wszystkie wydarzenia rozgrywają się w świecie rzeczywistym, nie wirtualnym. Mimo iż cyberpunkowy model został przy pisaniu zachowany, powiedziałbym raczej, że jest to powieść przygodowa osadzona w dystopijnym świecie przyszłości. Jedyna przygoda z komputerem, jaką Parrish przeżywa, to moment, w którym dociera do celu misji. Poza tym – bez przerwy walczy o życie.

Pasożyta czyta się lekko i bardzo szybko, i taki właśnie najwyraźniej był zamysł autorki: napisać wciągającą, lecz zarazem lekką powieść, która dostarczy nam rozrywki. Nie ma się co doszukiwać w prozie De Pierres jakiejś specjalnej głębi, za to można dać się wciągnąć w brutalny świat Trójki, w którym niebezpieczeństwo goni niebezpieczeństwo, a niebezpieczeństwo goni Parrish Plessis. Powieść ma sporo wad. Przede wszystkim, brak oryginalności i powielanie wzorców mistrzów gatunku. Fabuła może i zaciekawia, głównie przez zwroty akcji, ale też specjalnym majstersztykiem nie jest. Ten pisarski debiut jest po prostu spóźniony o jakieś dwie dekady: w latach osiemdziesiątych mógłby robić wrażenie, ale w początkach dwudziestego pierwszego wieku traci siłę wyrazu, niczym nie zaskakuje, broni się jedynie jako lektura rozrywkowa. W sam raz do pociągu.


Cóż, zobaczymy, jak będzie wyglądał następny tom trylogii. Jeszcze się do niej nie zrażam, bo może w trakcie pisania wizja ksiązki w głowie autorki nabrała bardziej wyrazistego kształtu, może część druga będzie bardziej spójna i mniej epizodyczna, a fabuła nabierze nieco głębi. Zobaczymy.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Moja klasyka: "Trylogia Ciągu: Graf Zero", William Gibson


Na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku wraz z Trylogią Ciągu Williama Gibsona narodził się cyberpunk, niezwykle wizjonerski nurt fantastyki naukowej. Dość sztywny w narzuconych mu ramach dystopii i technologicznego zaawansowania okazał się tworem odkrywczym, lecz jednocześnie kontrowersyjnym w odbiorze. Dla jednych nurt ten jest wspaniały i pociągający, dla innych – dziwaczny, trudny, niezrozumiały. Ja zaliczam się do pierwszej grupy: kiedy słyszę o cyberpunku, moje serce zaczyna bić szybciej, a umysł opanowuje natychmiastowy, intelektualny głód kolejnej książki czy filmu zrealizowanego w konwekcji tego nurtu. Począwszy od najmłodszych lat i filmów takich jak Blade Runner, Robocop, Terminator i Johnny Mnemonic idee dystopijnego świata przyszłości, świata pogrążonego w chaosie, nacechowanego cybernetyką i kontrowersyjnym zestawieniem mroku z kolorową wyrazistością neonów, wywierały na mnie ogromny wpływ. Wizjonerski geniusz Gibsona na trwałe pozostawił ślad.

Graf Zero jest drugą częścią Trylogii Ciągu, kolejną po legendarnym już dzisiaj Neuromancerze.  Wydarzenia rozgrywające się w powieści są dość oderwane od tych, w których uczestniczył Case, jednak pozostają ich częścią.

Turner jest niezależnym cyberwiedźminem i specjalizuje się w podkradaniu ludzi korporacjom. Czołowy spec od układów hybrydowych Maas Biolabs ma przejść do Hasaki, a Turner ma go przerzucić.

Herr Josef Virek, bajecznie bogaty kolekcjoner i mecenas sztuki, zatrudnia Marly Krushakową do odnalezienia twórcy niezwykłych pudełek z gładkiego drewna z wbudowanymi biomonitorami Brauna. Virek posiada ich siedem i bardzo chce dowiedzieć się, kto jest ich twórcą.

Bobby Newmark chce zostać hakerem, kowbojem cyberprzestrzeni. Podczas włamania do bazy firmy zajmującej się filmami porno ociera się jednak o śmierć, a jego programem zaczynają interesować się potężni ludzie. Kiedy dochodzi do siebie zauważa, że wskaźnik na jego deku Ono-Sendai jest włączony. Ubiera się w panice i opuszcza mieszkanie, gdyż wie, że został namierzony. Chce spotkać się z Dwadziennie, handlarzem oprogramowania, który dostarczył mu lodołamacz budzący zainteresowanie niebezpiecznych ludzi. Bobby ma nadzieję, że Dwadziennie wytłumaczy mu, co się stało podczas włamania, dlaczego omal nie stracił życia w trakcie robienia czegoś, co miało nie być niebezpieczne.


Tak prezentuje się początek Grafa Zero. Losy Bobby’ego, tytułowego Grafa, są tak samo interesujące, jak niebezpieczne, więc książka wciąga. Poszczególne wątki zawiązują się i ostatecznie prowadzą do finału, a styl pisania Gibsona jak zwykle charakteryzuje się wielką oryginalnością i czyni z lektury powieści niepowtarzalne przeżycie. Z drugiej strony jednak wymaga od czytelnika dużej dozy wyobraźni, może także wydać się trudny w odbiorze i dość skomplikowany, więc specyficzny język powieści będzie czym innym dla każdego z nas. Powiem Wam jednak, że w przypadku Grafa Zero tłumacz uczynił styl Gibsona nieco bardziej przystępnym, niż to miało miejsce w przypadku Neuromancera. Dobrze to czy źle, nie mnie to oceniać. Ja akceptuję Grafa Zero takim, jaki jest, i z (kolejnej) lektury książki jestem zadowolony.


środa, 14 sierpnia 2013

Coś na progu 7/2/2013


Ostatni numer „Cosia” przyciągnął mnie znacznie silniej niż poprzednie z jednego tylko względu: jego tematem przewodnim jest cyberpunk. Wiecznie mi go mało, a niedosytu nie zaspokaja niestety większość książek i filmów, w których cyberpunkowe naleciałości można zauważyć.

            Zawsze najbardziej przemawiał do mnie cyberpunk w swojej najczystszej formie: dystopia, wszczepy, megakorporacje i hakerzy, mrok, informatyczny chaos, genetycznie modyfikowani ludzie i niepowtarzalny klimat. Dzisiaj rynek tak literacki, jak i filmowy oferuje nam różne odmiany tego, co zapoczątkował William Gibson, co pokazano w Johnnym Mnemonicu czy Blade Runnerze. Był czas Matrixa, Robocopa, Hardware, Tronu i Terminatora, ale niezależnie od tego, o czym marzą elektryczne owce, numer 7 „Cosia” dotyka wielu obliczy cyberpunka.

            Przede wszystkim zawiera ciekawy artykuł o Williamie Gibsonie, prekursorze cyberpunkowej literatury, wizjonerze i kreacjoniście. Jak dla mnie, jest to największy plus numeru, choć – trzeba przyznać – ten biograficzny artykuł specjalnie odkrywczy nie jest, to i tak skutecznie przybliża postać tego niezwykłego pisarza. Przyjemnie czyta się o tym, jak jednostka i jej oryginalna wizja może zmienić ludzkie postrzeganie, ale także oblicze literatury fantastyczno - naukowej.

            Było do przewidzenia, że artykuł o Gibsonie znajdzie się w tym numerze „Cosia”. Dało się także założyć z bardzo dużym prawdopodobieństwem, że przeczytamy również o tytułach najbardziej znanych i popularnych produkcji filmowych, jak Matrix i Blade Runner. Poza nimi jednak znalazło się w „Cosiu” także kilka mniej znanych przedstawicieli kina cyberpunkowego i teksty te mogą poszerzyć wiedzę czytelnika o tytuły nie pochodzące z USA, ale z Japonii, Rosji i Niemiec. Taki Tetsuo: The Iron Man w reżyserii Tsukamaoto i Ghost In The Shell wraz ze sławetną Akirą niektórym z nas są dzisiaj dobrze znane, lecz na pewno nie wszystkim. Inaczej może wyglądać sprawa z produktami pochodzącymi z Niemiec i Rosji: filmem Welt am Dracht  i książkami rosyjskiego pisarza Tjurina. O nich mogli nie słyszeć dotąd ci młodsi maniacy cyberpunka. Zresztą bardzo interesujący jest artykuł o rosyjskim cyberpunku właśnie, traktujący o wizjach pisarzy ze wschodu i ich literackich dokonaniach.

            Nie zabrakło również przedstawicieli polskiego cyberpunka, czyli oczywiście Michała Przybyłka, wywiadu z nim oraz długiego opowiadania. Dla fanów Gamedeca lektura obowiązkowa.

            Sylwia Błach napisała artykuł o modzie w cyberpunku, Przemysław Pieniążek natomiast o Robocopie. Nie ustrzegł się od spojlerowania, ale dla mnie wyszło na plus, bo nie wiedziałem, że ktoś pracuje nad nową odsłoną przygód mechanicznego gliny, a teraz już mam tego świadomość. Niecierpliwość będzie mnie zżerać, niestety, aż to coś nie pojawi się wreszcie na ekranach kin i na własne oczy nie ujrzę, czy odgrzewany kotlet był wart zachodu, czy może sprowadzili go tylko do ferii wizualnie atrakcyjnych efektów komputerowych i naciąganej akcji.

            Nie ma sensu opisywać całej zawartości numeru. Jako ciekawostkę dodam, że znalazły się w nim także teksty niewiele mające wspólnego z cyberpunkiem, podane przez redaktorów dla urozmaicenia głównego dania. Kilka z nich dla mnie osobiście to coś, na co szkoda było miejsca, jak na przykład Pieprzyć książki Jakuba Ćwieka, Idź do piekła, lalko wściekła Pisuli czy komiks Rafała Szłapy i drugi, Krzysztofa Chalika. Co do Tequili natomiast to w ogóle szkoda słów…

            Kilka ciekawych tekstów „Coś” zawiera, fakt. Mogło jednak być znacznie ciekawiej. A co z hitem ostatnich miesięcy, kolekcjonerską grą karcianą Android Netrunner LCG? Niczego bardziej cyberpunkowego obecnie na topie nie ma, mało tego – Netrunner to czysty cyberpunk, i choć w wersji polskiej wydany dopiero teraz, to tytuł ten znany jest już od wielu lat. Artykuł o grze zdecydowanie powinien się w tym numerze „Cosia” znaleźć, zamiast tego jednak dostaliśmy tekst o innej, nie wydawanej już karciance Shadowrun. Jeszcze co prawda nie zapomnianej, ale odchodzącej powoli w niebyt i zdecydowanie nie tak bardzo typowo cyberpunkowej, jak Android.

            To tylko jednak moje małe widzi mi się. Ogólnie całość prezentuje się ciekawie, została także urozmaicona kilkoma punktami, więc każdy na pewno znajdzie jakieś małe „coś” dla siebie. Nierówny poziom tekstów może nieco razić, korekta szwankuje, ale to da się przeżyć, choć przy siódmym numerze czasopisma takie rzeczy powinny już zniknąć. Zwłaszcza błąd ortograficzny w jednym z artykułów, bo to już małe przegięcie.

            Osobiście fanem „Cosia” jakimś tam wielkim nie jestem; kupiłem z ciekawości dwa pierwsze numery, których zresztą całych do dzisiaj nie przeczytałem, no i ten siódmy, wiadomo dlaczego. Cena na szczęście jest przystępna jak na te 138 stron, za co należą się ukłony w stronę redakcji. Jeśli skupią się w przyszłości na bardziej aktualnych tytułach, zamiast hurtowo wyciągać z zapomnianych partycji niemalże same stare pliki, to pewnie rzucę jeszcze okiem na zawartość przyszłych numerów.