wtorek, 26 lutego 2013

"Millennium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet", Stieg Larsson


Wielkie odkrycia. Ludzie dokonują ich cały czas, czy to na poletku naukowym, sportowym czy technologicznym. Dosłownie w każdej dziedzinie. Czasem są to odkrycia o niepodważalnym znaczeniu w skali światowej, ale każdy z nas także ich dokonuje w swoim własnym, prywatnym wymiarze.

                Dla mnie takim Wielkim Odkryciem była trylogia Millennium Stiega Larssona. Jednak – jak doskonale wszyscy już wiemy – nie tylko dla mnie, ale i dla całego świata, co potwierdza fakt kilkudziesięciu milionów sprzedanych egzemplarzy powieści oraz nakręcenia dwóch wersji filmu opartego na niej: szwedzkiej i amerykańskiej.

                Stieg Larsson stał się pośmiertną ikoną szwedzkiej powieści kryminalnej. Pośmiertną, ponieważ tuż przed ukazaniem się jej pierwszego tomu autor zmarł nagle na atak serca w wieku pięćdziesięciu lat, nie doczekawszy niestety ogromnego splendoru swojego dzieła. Millennium jednak przetrwa, i to bardzo długo. Wystarczy raz przeczytać trylogię, aby zdać sobie sprawę, że w miarę upływającego czasu będą pojawiać się jej kolejne wydania, że następne pokolenia będą pochłaniały te powieści z wypiekami na twarzy, i że Stieg Larsson zagwarantował tak sobie samemu, jak i trylogii, literacką nieśmiertelność.

                Przeczytałem po raz drugi Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet i bez jakichkolwiek wątpliwości muszę stwierdzić, że powieść urzeka równie mocno, jak przy pierwszym czytaniu. Już od samego początku nie można oderwać oczu od tekstu, a losy bohaterów przyciągają nas do książki niczym magnes żelazo. Dla tych z Was, którzy jeszcze nie mieli okazji poznać dzieła Larssona, przybliżę nieco jego fabularną warstwę.

                Pierwszy tom trylogii zaczyna się od krótkiego, tajemniczego wstępu. Pewien osiemdziesięciodwuletni mężczyzna otrzymuje w dzień swoich urodzin kolejną paczkę pocztową. Nauczony wieloletnim doświadczeniem, otwiera ją z obawą, jak każdego roku wcześniej w ciągu minionych czterdziestu lat. Jego przewidywania okazują się słuszne: po raz kolejny otrzymał zasuszony kwiatek w ramce, który dołączy do wiszącej na ścianie pokoju pokaźnej kolekcji.

                Mężczyzna nie zna nadawcy tych wszystkich paczek. Wie jednak, że łączą się one z zaginięciem Harriet Vanger, wnuczki jego brata Richarda. Dawno temu Harriet zwykła ofiarowywać mu zasuszonego kwiatka na urodziny, jednak pewnego feralnego dnia ślad po niej zaginął. Choć mężczyzna zrobił wszystko, by ją odnaleźć, nie udało mu się to przez cztery dekady. Uważa, że Harriet została zamordowana, a zasuszone kwiaty są sposobem dręczenia go przez jej zabójcę.

                Zachęceni tajemniczym wstępem, dalej zagłębiamy się w drugi wątek powieści: Mikael Blomkvist, główny bohater i wydawca czasopisma Millennium, zostaje oskarżony o zniesławienie i skazany na trzy miesiące więzienia. Dziennikarz, zaintrygowany przez starego kolegę z uczelni, podjął śledztwo przeciwko jednemu ze znanych przedsiębiorców, Hansowi Erikowi Wennerströmowi. Nie udało mu się jednak udowodnić swoich racji przed sądem. Zrezygnowany, postanawia odejść na jakiś czas z redakcji Millenium, aby medialna nagonka, której stał się celem, nie przysporzyła jeszcze większych problemów gazecie.

                Po jakimś czasie otrzymuje tajemniczy telefon od niejakiego Dircha Frode, zapraszającego go na rozmowę z potentatem przemysłowym, Henrikiem Vangerem. Mikael – choć nastawiony sceptycznie – jest zaskoczony i zaciekawiony niezwykłą ofertą, jaką chce mu zaofiarować Vanger, i wyjeżdża do małej miejscowości Hedestad.

                Trzecim wątkiem tworzącym fabułę powieści są losy Lisbeth Salander, nieprzystosowanej do społeczeństwa, nie radzącej sobie w relacjach z innymi ludźmi introwertycznej młodej kobiety. Lisbeth pracuje dla Milton Security, jest zdolną researcherką, zdobywającą informacje dla swojego szefa, Dragana Armanskiego. Tę niezwykłą, dwudziestopięcioletnią kobietę o wyglądzie nastolatki poznajemy właśnie w biurze Dragana, kiedy przynosi raport na temat Mikaela Blomkvista, zlecony Milton Security przez Dircha Frode, adwokata i pełnomocnika Henrika Vangera. Zaskoczony agresywnym wyglądem Lisbeth i jej zdystansowanym, a czasem nawet wrogim zachowaniem, adwokat szybko przekonuje się, że ubrana w skóry, mocno umalowana kobieta jest profesjonalistką. Badanie, które przeprowadziła na temat Blomkvista, jest wyczerpujące, niezwykle dokładne i rzetelne. Lisbeth na długo utkwi w pamięci starzejącego się pana Frode, aż wreszcie, wraz z Blomkvistem, zajmą się śledztwem zleconym Mikaelowi przez starego Vangera.

                Stieg Larsson sprawnie prowadzi czytelnika poprzez poszczególne wątki, by wreszcie złączyć je w jeden i doprowadzić do zaskakującego, efektywnego zakończenia powieści. Cała powieść, nie tylko samo jej zakończenie, jest mistrzowskim majstersztykiem, a trzeba jeszcze zwrócić uwagę na fakt, że czym bliżej znajdujemy się końca, tym bardziej wydarzenia nabierają tempa, by na ostatnich stronach zapierać dech. Nasze oczy przemieszczają się szybko po tekście aż do ostatniej linijki, kiedy to czujemy nagle, że w naszym wnętrzu zrodziła się pustka. Pustka spowodowana brakiem tego uzależniającego tekstu, powodująca, iż tęsknie czekamy, aż zagłębimy się w drugi tom trylogii, niesamowicie ciekawi dalszych losów Mikaela i Lisbeth…

                Same superlatywy, zgadza się. Nie wiem po prostu, za co można krytykować pierwszy tom Millennium. To ponad sześćset trzydzieści stron samej przyjemności czytania. Ale nie skończyłem jeszcze z pochwałami, gdyż wypada zwrócić uwagę na kilka pozostałych rzeczy.

                Stieg Larsson był znanym dziennikarzem. Zawód, jaki wykonywał, znajduje swoje odzwierciedlenie również w trylogii. Tym, co rzuca się w oczy, jest przede wszystkim dziennikarski styl, w jakim została napisana powieść. Oszczędny, w wielu miejscach sensacyjny, ale z pewną dawką dziennikarskiego dystansu. Sprawia, że pochłaniamy książkę niczym artykuł.

                Inną elementem dzieła Larssona jest postać Lisbeth Salander, której literacka kreacja – śmiem twierdzić – nie ma sobie równych. Jest to bohaterka tak skomplikowana, różnorodna i nacechowana niezwykłością, jak jeszcze żadna inna. Aby nie psuć przyszłym czytelnikom niespodzianki nie napiszę, co takiego charakteryzuje Lisbeth ani jakie cechy posiada. Jednak bez wątpienia da się zauważyć, że gdyby ktoś pokusił się o napisanie pracy na temat tej bohaterki, zawierającej pełną jej charakterystykę pod różnymi kątami, mogłaby ostatecznie wyjść… osobna powieść. Praca, jaką wykonał Larsson nad powołaniem do życia Salander, jest sama w sobie godna podziwu. I pewne jest, że ta postać zyska sobie nieśmiertelność, a jednocześnie może stać się dla wielu symbolem niezależności, odwagi, inteligencji, a także – przede wszystkim – indywidualizmu.

                Natomiast jeśli chodzi o Mikaela Blomkvista, to jest postacią co prawda pierwszoplanową, ale mniej barwną niż Lisbeth. Dziennikarz, kierujący się kodeksem zawodowym, o dobrym, pełnym wrażliwości sercu, wnikliwym umyśle i przyjaznym sposobie bycia. Nie jest wzorem cnót, posiada wady, jak każdy z nas, ale ogólnie wygląda na dobrego, godnego zaufania i szacunku człowieka. Początkowo daje się lubić szybciej niż Salander, ale pod koniec czytelnik darzy już ogromną sympatią obydwie te postaci.

                Ostatnim, integralnym elementem powieści jest coś, czego – mimo wszystko – niełatwo doświadczyć w literaturze. Mianowicie chodzi mi o to, że nie tylko pierwszy tom, ale cała trylogia tętni prawdziwym, rzeczywistym życiem. Nie tylko postaci, ich zachowania, ale również wydarzenia i miejsca zdają się jak z życia wzięte. Nietrudno czytelnikowi uwierzyć, że opisywana historia mogła się zdarzyć naprawdę, nawet pomimo bardzo wielu jej sensacyjnych wątków. Larsson, jako dziennikarz, każdego dnia stykał się z prawdziwym życiem, opisywał je i bez wątpienia snuł także nad wieloma jego aspektami własne refleksje. W trylogii Millenium to widać. Czuć. Bo choć ubarwiona, wcale nie wydaje się mniej rzeczywista.
6/6

środa, 20 lutego 2013

"Zemsta najlepiej smakuje na zimno", Joe Abercrombie

                Powiem Wam, że zawsze bardzo lubiłem czytać grube książki.  Dlatego, iż mogłem dłużej obcować z bohaterami, których w trakcie lektury obdarzyłem sympatią i z którymi w pewien sposób się zżyłem. Jak również z tego powodu, że nie znoszę uczucia, kiedy powieść, która sprawiła mi wiele przyjemności, się kończy. Do takich książek zawsze wracam. I to nie jeden raz, a po wielokroć, gdyż przyjemność ich czytania pozostaje równie wielka nawet mimo tego, iż fabułę zna się już na wylot.

                Jednakże te grube, ponad siedmiuset stronicowe powieści muszą mnie zaciekawić, wciągnąć, trzymać w napięciu i zaskakiwać, a bohaterowie charakteryzować się „tym czymś”, co nas do nich przyciąga. Wtedy mikstura na obszerną powieść wydaje się być udana. Ale co się dzieje, kiedy książka zawiera osiemset stron tekstu i nie wszystkie jej elementy są takie, jak te wymienione wyżej? Już Wam mówię.

                Zemsta najlepiej smakuje na zimno to splatterpunkowa powieść fantasy. Splatterpunkowa, czyli obfitująca w okropieństwa, okrucieństwo, zdradę itp. Coś w tym guście. Jak czytamy w cytacie osławionego już George’a R.R. Martina, zamieszczonym na tylnej okładce: Splatterpunkowa fantasy najwyższych lotów, niczym Hrabia Monte Christo napisany na modłę Michaela Moorcocka. Okay, niezła rekomendacja, tym bardziej, że są to słowa autora świetnej Gry o tron. Każdy może mieć swoje zdanie. Moje własne wyrażę niżej.

                Fabularnie całość dotyczy – jakże by inaczej – zemsty. Zemsty kobiety-wojowniczki, której zabito brata, a ją samą najpierw pocięto i pokłuto, a potem zrzucono z wysokiego tarasu, by się połamała i umarła u stóp twierdzy. Całkiem uroczy obrazek jak na początek książki. Ale jedźmy dalej.

                Żeby fabuła miała jakikolwiek sens i mister Joe Abercrombie mógł dalej rozciągać przed nami swoje ohydne, podane w najbardziej dosadny i najprostszy z możliwych sposobów wizje, kobieta zwana Monzo Murcatto musi jakoś ten upadek przeżyć. No więc nie ginie, mimo bardzo, ale to naprawdę bardzo licznych złamań i podziurawionych organów wewnętrznych. Traci przytomność i zapada w śpiączkę, a gdy odzyskuje po długim czasie świadomość, znajduje się już zupełnie gdzie indziej. Jej kości są poskładane, a rany opatrzone i pozszywane przez tajemniczego mężczyznę, którego nigdy wcześniej nie widziała. Ból, oczywiście, jest nieznośny, więc Monzo pali ziarna, dzięki którym co i rusz odlatuje z rzeczywistego świata. I tak aż do momentu, kiedy odzyskuje siły na tyle, by ledwie, ale jednak, odejść od tajemniczego mężczyzny i wprowadzić swój plan zemsty w życie.

                Celem kobiety jest siedem osób. Siedmiu mężczyzn biorących udział w morderstwie Monzy oraz jej ukochanego brata. Okazuje się, że ona sama wcale nie jest taką uroczą panienką, jaką mogłaby się wydawać. Przez jednych zwana Wężem Talinsu, przez innych Rzeźniczką z Caprile, ma na sumieniu liczne morderstwa, walki i ogólnie mało pochlebne uczynki. Podczas swoich podbojów zgromadziła także dość sporo ukrytego złota, więc środków do zrealizowania zemsty nie zabraknie.

                Nie ma jednak ludzi, a sama nie da rady. Dlatego najmuje spotkanego żebraka, barbarzyńcę z północy, Caula Dreszcza. Barbarzyńca ów, zwany dalej nader często po prostu Północnym i sypiący kurwami ile wlezie i gdzie się da, uchodzi za wzór prymitywizmu, ale nie aż tak do końca. Wbrew swemu pochodzeniu chce stać się dobrym człowiekiem, lecz bieda sprawia, że zgadza się pomóc Monzo.

                Innym sojusznikiem kobiety zostaje były skazaniec, wielokrotny morderca. Ten, nie wiadomo z jakiego powodu, nazywany jest Przyjaznym. To masywny facet pozbawiony szyi, niezwykle silny i biegły w walce. A przy okazji, solidnie popieprzony, bo ma hopla na punkcie liczenia niemal wszystkiego i dostrzega w liczbach, ich sumach i iloczynach jakieś dziwaczne regularności.

                Kolejnymi ludźmi współpracującymi z Monzo są truciciel Morveer oraz jego młoda asystentka Dzionek. Ładna dziewczyneczka chichocze ciągle i przytakuje bez przerwy swojemu mistrzowi, a sam truciciel miele jęzorem bez końca, doprowadzając do furii Północnego. I mnie momentami także.

                Ach, zapomniałbym o jeszcze jednym ewenemencie. Słynny najemnik, zwycięzca wielu bitew, Nicomo Cosca. Obecnie trzęsący się, brudny i zarośnięty menel, skończony alkoholik ledwo co potrafiący ustać na nogach i rzygający co chwilę na własne buty. Ale to nic, w końcu każdy czasem choruje. W każdym razie tak właśnie prezentuje się ten człowiek, kiedy Monza do niego dociera. Znają się już z wcześniejszych lat, gdyż to właśnie on uczył niegdyś Monzę i jej brata szermierczej sztuki, walczyli ramię w ramię i wspólnie dzielili łupy z najazdów. Teraz kobieta wyciąga do niego pomocną dłoń i Cosca przyłącza się do niej, wracając po czasie do dawnej formy.

                Taką to wesołą gromadkę zbiera kobieta, by zemścić się na księciu Orso. Wielcy to indywidualiści (indywidua, jeśli ktoś woli), to trzeba z ręką na sercu autorowi przyznać. Wykonał dobrą robotę, jeśli chodzi o urozmaicenie charakterystyk postaci. I mimo ich wyraźnych braków, krok po kroku, albo raczej człowiek po człowieku, wypełniają plan Rzeźniczki z Caprile.

                Postaci te mogą wydawać się całkiem barwne, może ktoś pomyśli, że budzą różnorodne uczucia. We mnie jednak ani jedna persona z tej powieści nie wzbudziła krztyny sympatii, co uznaję za rzecz bezprecedensową, jaka jeszcze mi się w życiu nie zdarzyła. Przeważnie mogę się w jakimś stopniu utożsamić z jednym z bohaterów czytanej książki, polubić go mniej czy bardziej. Ale tutaj… nie polubiłem nikogo. Wszyscy bez wyjątku to zdrajcy o bardzo przyziemnych pobudkach, tak bardzo, że nazywanie ich „bohaterami” nawet w odniesieniu do postaci występujących w książce brzmi dziwnie. Ale załóżmy, że taki cel przyświecał autorowi, że takie, a nie inne cechy powinny posiadać postaci tworu splatterpunkowego.

                Barbarzyńca Północny sprawiał, że momentami parskałem śmiechem. Przyjazny irytował mnie straszliwie, jego ciągłe wypowiadanie tekstów w stylu: „dwa i jeden, trzy i dwa” skłaniało do refleksji, że autor Zemsty… na siłę chciał te postaci udziwnić. Dzionek wydawała się urocza, gdy śmiała się dźwięcznie, ale kiedy przytakiwała swojemu mistrzowi i powtarzała jego słowa, wyglądała już bardzo głupio. Samozwańczy mistrz trucicieli Morveer również irytował swoją wyszukaną gadaniną, jednak nie w takim stopniu, jak zapijaczony najemnik Nicomo Cosca. Ten to dopiero jest agent, aż się wierzyć nie chce. Plecie ozorem niczym dworzanin, raz po raz, gęba mu się nie zamyka. Zabija kogoś, a następnie unosi ręce ku niebiosom i opłakuje go, wychwalając swoją własną ofiarę w istnej kawalkadzie słów. Gdybym mógł, wziąłbym nóż i odciąłbym mu ten jego pieprzony jęzor, albo przynajmniej zakneblowałbym go na amen, tak bardzo ta postać działała mi na nerwy, ech. Natomiast sama Monzo… Wcale nie taka zimna i opanowana, a zamiast tego ulegająca targającym nią uczuciom, tak bym ją określił. Jej wyobrażenie również w żadnym stopniu miłe być nie może, ponieważ jawi się jako kobieta podstępna i bezlitosna, momentami ohydna, a czasami po prostu… zagubiona, choć ciągle uparcie pragnąca swojej zemsty.

                Wybaczcie, ludzie, słownictwo, ale chyba nabrałem na chwilę literackiej maniery pana Abercrombiego. Jednak jedźmy dalej.

                W książce dzieje się całkiem sporo, lecz jej ogromnym minusem jest to, że Zemsta… jest przegadana. Tak właśnie bym to określił. Przegadana i mimo wszystko mało oryginalna, a przez dwie trzecie lektury dodatkowo po prostu… nudna. Przez pięć zabójstw miałem ochotę odłożyć tę cegłę na bok i dać za wygraną. Północny kurwuje, Przyjazny liczy, Monza zaciska ze złości wargi, a Cosca ględzi i ględzi. W międzyczasie udaje im się wyprawić na tamten świat pięć z zaplanowanych siedmiu istnień, ale cóż z tego, kiedy wydarzenia są bez polotu, nie trzymają w napięciu, nie bawią ani nie ciekawią…

                Potem kolej rzeczy nieco się zmienia, na szczęście, i do końca różnie bywa. Sama końcówka natomiast może się podobać, choć jak dla mnie jest to za mała zapłata za jakieś sześćset stron przysypiania.

                Dobra, kończę już. Ogólnie powieść wyróżniająca się, ale tylko w poszczególnych elementach. Co do moich odczuć to są one takie, że splatterpunk chyba raczej nie znajdzie się w kręgu moich zainteresowań. Czy znajdzie się w Waszych, to już zdecydujcie sami. Ja osobiście książki nie polecam, bo nastawiony do niej początkowo dość optymistycznie, przyznam, że się rozczarowałem.
2/6
               

niedziela, 10 lutego 2013

"Sztuka podstępu", Kevin Mitnick, William Simon

                Obecnie  sieć sięga już niemal wszędzie, komputery są w użytku na porządku dziennym i stały się integralną częścią życia miliardów ludzi. To fakt. Prywatnie i zawodowo korzystamy z tych maszyn, uzależniając się od nich coraz bardziej i dzięki nim znacznie ułatwiając sobie pracę, a także takie czynności jak chociażby regularne opłacanie rachunków. Kolejki w okienkach kasowych odeszły do lamusa, wystarczy już tylko zasiąść przed monitorem, zalogować się na konto, skopiować i wkleić odpowiednie dane potrzebne do przelewu i zrealizować przelew.

              Podobnie sprawy mają się z zakupami. Nie trzeba już jeździć, szukać, przewozić. Mamy sklepy on-line i usługi dowozu zakupionych towarów do domu, czy to za pośrednictwem samego sklepu, czy też kuriera. Dzięki komputerom życie stało się wygodniejsze, inne. Cenny wolny czas, którego zawsze brakuje, możemy wykorzystać na odpoczynek od pracy.

                Większość z nas poczyta sobie te fakty za plusy. Jednakże musimy pamiętać także o tym, że wyżej wspomniane udogodnienia wiążą się z przepływem informacji w sieci, że nasze dane należy chronić, gdyż gdzieś tam, z drugiej strony kabla, może czekać ktoś, kto zechce użyć tych danych – lub chociażby informacji uzyskanych od nas – do celów, z których nie zdajemy sobie sprawy.

                Sztuka podstępu jest pierwszą książką, jaką Kevin Mitnick, człowiek okrzyknięty „największym hakerem XX wieku”, napisał w 2003 roku, współpracując z pisarzem Williamem Simonem. Skończyłem właśnie czytać II jej wydanie, i teraz, gdy patrzę na leżącą przede mną okładkę i widoczne na niej napisy, wcale nie dziwię się, że w Polsce sprzedano ponad czterdzieści pięć tysięcy egzemplarzy tej książki. Po lekturze mogę stwierdzić, że jak najbardziej prawdziwy jest też slogan krzyczący z okładki czerwonymi literami: Łamałem ludzi, nie hasła.

                Socjotechnik – wykorzystuje swoją umiejętność manipulowania ludźmi w taki sposób, aby pomagali mu w osiągnięciu jego własnych celów.

                Kevin Mitnick, sam będąc świetnym socjotechnikiem i hakerem, napisał podręcznik o tym, jak uchronić się nie tylko przed atakami socjotechnicznymi na firmy, w których pracujemy, ale także jak zapobiegać wyciekowi informacji, które powinny pozostać wewnątrz firm. Jak sam pisze, często nie zdając sobie nawet z tego sprawy, udzielamy obcym osobom odpowiedzi na pozornie niegroźne tematy, dzięki którym zdolny socjotechnik może zrealizować swój plan. Taki człowiek, zaczynając od realizacji jednego małego ułamka swego planu, dzięki zdobytej informacji przechodzi do jego kolejnych części, ostatecznie docierając do danych, do których dostępu ktoś spoza firmy absolutnie mieć nie powinien. W trakcie zwykłej telefonicznej rozmowy, podając się za kogoś innego i zdobywając numery telefonów wewnętrznych, adresy e-mailowe i hasła do skrzynek pocztowych, socjotechnik wdziera się coraz głębiej w strukturę przedsiębiorstwa, bo zrealizować swój cel. Jaki? Najróżniejszy. Może to być hasło do konta osoby pracującej przy wdrażaniu nowego, rewolucyjnego projektu. Może to być spis loginów do danego serwisu, może także być chęć zainstalowania na danej, konkretnej maszynie programu monitorującego, zdobycia hasła czy wzorów dokumentów, jak na przykład druki urzędowe czy wzory dyplomów ukończenia studiów. Każdy z nas musi mieć świadomość, że „zhakować” można wszystko. By nie płacić za oryginał, by nie zdawać egzaminów, nie czekać na dyplom kilka długich lat. Wszyscy widzimy korzyść płynącą za otrzymaniem dyplomu ukończenia uczelni od razu, bez poświęcania kilku lat na naukę, prawda?

                Sztuka podstępu jest podręcznikiem ze wszech miar praktycznym. Nie tylko dlatego, że za pomocą historii z życia wziętych obrazuje nam przypadki ataków socjotechnicznych, ale głównie z tego powodu, iż zwraca naszą uwagę na rzeczy, które normalnie wydają nam się trywialne i pozbawione znaczenia. Aby zobrazować Wam spryt socjotechnika, przytoczę poniżej jedną z opisanych w książce rozmów telefonicznych:

                „Telefon do Petera Abelsa:
- Dzień dobry – słyszy w słuchawce. – Tu mówi Tom z Parkhurst Travel. Pana bilety do San Francisco są do odbioru. Mamy je panu dostarczyć, czy sam pan je odbierze?
- San Francisco? – mówi Peter. – Nie wybieram się do San Francisco.
- A czy to pan Peter Absels?
- Tak, i nie planuję żadnych podróży.
- No tak – śmieje się rozmówca – a może jednak chciałby pan wybrać się do San Francisco?
- Jeżeli jest pan w stanie namówić na to mojego szefa… - mówi Peter, podtrzymując żartobliwą konwersację.
- To pewnie pomyłka – wyjaśnia głos w słuchawce. – W naszym systemie rezerwujemy podróże pod numerem pracownika. Pewnie ktoś użył złego numeru. Jaki jest pana numer?”

                Cała ta rozmowa ma na celu uzyskanie numeru pracownika należącego do Petera Abselsa, jak już się pewnie domyśliliście. Aby jednak Peter mógł odruchowo go podać, należało wcześniej osłabić jego czujność, stąd żartobliwy ton rozmówcy. Jestem pewien, że w trakcie takiej rozmowy 90% z nas, znajdując się na miejscu Petera, odruchowo, bez zastanowienia, podałoby przypisany nam numer pracownika. Prawda?

                Finalna forma podręcznika, którą Kevin obrał w celu napisania swojej książki, jest strzałem w dziesiątkę. Po każdej przytoczonej historii podaje swoje uwagi co do niej, analizuje oszustwo czy wyjaśnia używany przez pracowników danych firm żargon. Odkrywa piętę achillesową systemów bezpieczeństwa i pokazuje, dlaczego my i nasze firmy jesteśmy narażeni na ataki socjotechników. Opisuje, w jaki sposób socjotechnicy wykorzystują nasze zaufanie, chęć pomocy, współczucie oraz naiwność, aby dostać to, czego chcą. Niektóre wymyślone historie pokazują, w jaki sposób takie osoby mogą dostać się na teren firmy i ukraść tajemnice przemysłowe. Przytacza również przykłady oszustw opierających się na chęci zemsty pracownika lub cyberterroryzmie. Ogólnie rzecz biorąc, czy historia jest prawdziwa, czy też nie, wszystkie obrazują nam to, jak bardzo bezpieczeństwo informacji i danych jest zagrożone.

                Dla osób, które pracują w większych firmach podzielonych na rozwinięte struktury organizacyjne, Sztuka podstępu może okazać się zbiorem wytycznych postępowania. Aby ułatwić korzystanie z książki, autorzy dodali także rozdział zatytułowany „Bezpieczeństwo w pigułce”, skupiający wszystkie najważniejsze informacje, tzw. „ściągę”. Natomiast dla osób posiadających własne firmy zamieścili obszerny zarys skutecznego szkolenia dotyczącego bezpieczeństwa, i dalej także przykład „gotowca”, czyli kompletnego dokumentu opisującego politykę bezpieczeństwa firmy, którą możemy przystosować do naszych potrzeb i od razu wprowadzić w życie, by zabezpieczyć posiadane zasoby informacyjne.

                Całość została rozpatrzona i napisana w imponującym zakresie, dotykającym chyba każdego ważnego szczegółu. W efekcie otrzymaliśmy swoiste połączenie faktu i intrygujących historii, a co ważniejsze, po lekturze zyskujemy świadomość tego, jak łatwo jest nas zmanipulować. Nie sposób odmówić Sztuce podstępu znaczących wartości merytorycznych.

piątek, 1 lutego 2013

"Thorgal: Wyprawa do krainy cieni", Amelie Sarn

                    Recenzja pierwszego tomu Dziecko z gwiazd tutaj: http://rebookblog.blogspot.com/2012/11/thorgal-dziecko-z-gwiazd-amelie-sarn.html   

              W listopadzie poprzedniego roku przeczytałem pierwszy tom przygód Throgala, zatytułowany Dziecko z gwiazd, po lekturze którego nabrałem apetytu na dalsze części serii. Opowieści, które były wcześniej dostępne jedynie jako komiks, dzięki wydawnictwu Egmont dostaliśmy także w formie książki, co – powiem szczerze – bardzo mnie cieszy. Są one uzupełnieniem legendarnej już serii komiksowej i tak właśnie należy je traktować.

                Ktoś mógłby się doczepić, że pani Sarn nie wprowadza do przygód komiksowego bohatera niemal nic nowego. Zgodzę się z tym, jednak jeśli przyjąć jedyne słuszne i prawdziwe założenie, że książka jest alternatywną formą komiksu, to nie ma się tutaj czego czepiać. Autorka serwuje nam po prostu to, co w większości widzieliśmy w wydawanych od ponad trzech dekad komiksów. Ale cóż z tego? Forma książkowa stanowi bardzo ciekawe rozwiązanie, już choćby z tego względu, że rysowane przygody Thorgala śledziłem kilkanaście lat temu i teraz ich po prostu nie pamiętam. Lektura dwóch tomów serii książkowej przypomniała mi je, owszem, lecz wcale nie umniejszyła przyjemności czytania. W najmniejszym stopniu. Losy Thorgala i Aaricii są tak wciągające, że książki chłonie się jak świeże bułeczki. Czy też, w moim akurat przypadku, raczej jak świeże hamburgery.  

                Jednak przejdźmy do drugiego tomu serii. Wyprawa do krainy cieni ukazuje nam bohatera nieco starszego. Thorgal i Aaricia osiedlają się w małej rolniczej wiosce, uciekając od wikingów i wszystkich przykrych zdarzeń, jakie ich w przeszłości spotkały. Aaricia jest w ciąży, więc czekając na poród, zakochani żyją spokojnie i prowadzą gospodarstwo. Thorgal pomaga Calebowi, gospodarzowi, który udzielił im schronienia, nie zauważając, że córka rolnika, Shaniah, jest w nim zakochana. Młoda i niemądra dziewczyna ślepo wierzy, że kiedyś będą razem, że uciekną z wioski i będą żyli długo i szczęśliwie, niepomna na to, że wojownik już ma swoją ukochaną.

                Któregoś wieczoru Thorgal spotyka dziewczynę na plaży. Shaniah wyznaje mu swoje uczucia, lecz on odtrąca ją. Wściekła i poniżona, zabiera jego konia i ucieka. Jakiś czas później z zarośli rzuca się na nią mężczyzna. Zabiera jej rumaka i sam na nim odjeżdża. Jest to Galathorn, wychowanek władcy twierdzy Brek-Zarith, Shardara Potężnego. Więziony od dziecka w twierdzy i poddawany eksperymentom, Galathorn nienawidzi Shardara i przysięga mu zemstę. Teraz, kiedy już udało mu się z pomocą pewnego czarownika uciec, pragnie odzyskać tron, który należy do niego.

                Dzień później do wioski przybywają żołnierze ścigający zbiega. W akcie zemsty Shaniah mówi im, że Thorgal dał konia uciekinierowi, a żołnierze pojmują go i zabierają na statek, by Veronar, syn Shardara i ich pan, osądził, co z nim zrobić. W efekcie Thorgal doprowadza do śmierci załogi i Veronara, a Ewing, dowódca żołnierzy, ucieka i wraca do wioski. Pali domy i zabija ludzi, by pojmać ukrywającą się Aaricię, jednak kobieta ucieka mu. Nieszczęśliwie wpada do morza, z którego nieprzytomna zostaje wyłowiona przez ludzi Shardara i zabrana do jego twierdzy.

                Thorgal sądzi, że jego ukochana zginęła. Wszystko traci dla niego znaczenie. Jednak po czterech latach czarownik, który dopomógł Galathornowi w ucieczce z Brek-Zarith, przybywa do niego i zwraca mu nadzieję na odzyskanie Aaricii…

                To, co opisałem, to zaledwie preludium do mnogości przygód, jakie Thorgal przeżywa w drugim tomie serii. Wyprawa do krainy cieni zawiera znacznie więcej żywej akcji niż tom pierwszy, ciągle się coś dzieje, nie ma chwili wytchnienia. Pochłonąłem książkę błyskawicznie, tym bardziej, że nie jest to grube tomiszcze, gdyż ma tylko nieco ponad dwieście stron. Za mało. Powinna być znacznie grubsza.

                Jeśli lubicie książki pełne przygód, to jest to książka idealna na jeden, góra dwa wieczory. Mnie drugi tom serii nie zawiódł, choć fakt, pierwszy wydawał się ciekawszy przez to, iż autorka dokładniej przedstawiała w nim bohaterów i ich otoczenie, a mniej skupiała się na samej akcji powieści.

                Co do wydania, to wyraźnie widać, że cała seria zostanie wydrukowana w tym samym stylu, łącząc tekst z ilustracjami na kredowym papierze i tymi otwierającymi każdy rozdział. Nawiązania do komiksu pozostaną więc bardzo silne przy każdym kolejnym tomie, a wszystkie następne części swym  wyglądem będą zdobić półki fanów przygód Thorgala. I na koniec: czytanie w tej formie o przygodach komiksowego bohatera to sama przyjemność.
                5,5/6