środa, 29 października 2014

Wolverine: Logan


Scenariusz: Brian K. Vaughan
Rysunek: Eduardo Risso
Kolor: Dean White
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Wydawnictwo: Mucha Comics
Rok wydania polskiego: 2014
Rok wydania oryginału: 2014
Tytuł oryginału: Wolverine: Logan
Wydawca oryginalny: Marvel Comics
Gatunek: fantastyka
Liczba stron: 80
Oprawa: twarda
ISBN: 978-83-61319-41-2 
Wydanie: pierwsze
Papier: kredowy
Druk: Białostockie Zakłady Graficzne SA
Ocena: 4/6

Śmiało można pokusić się o stwierdzenie, że Wolverine jest jedną z najbardziej popularnych marvelowskich postaci, a już na pewno najbardziej lubianym mutantem z całej grupy X-men. Arogancja Rosomaka, jego pewność siebie i nieustępliwość zyskały mu całe rzesze fanów, a filmowy Logan wykreowany przez Hugh Jackmana powiększył popularność Wolverine’a na całym świecie wielokrotnie. Z upływem czasu nazbierało się już kilka części pełnego efektów specjalnych filmu o marvelowskich mutantach, z czego jedna została poświęcona genezie Rosomaka właśnie. Bazując na jego wciąż rosnącej popularności, Marvel raczy nas kolejnymi albumami komiksowymi, opowiadającymi historie, w których Logan gra pierwsze skrzypce.

Ja sam po raz pierwszy zetknąłem się z X-menami jakieś dwie dekady temu. Przygody tej grupy nigdy nie należały do moich ulubionych, bo choć występujące w nich postaci okazywały się różnorodne i ciekawe, tamte zeszyty komiksowe były bardzo „przegadane”. Nawet podczas licznych walk, pełnych dynamizmu scen, mutanci cierpieli na wyjątkowy słowotok, co zawsze bardzo mnie irytowało. W moim prywatnym rankingu więc komiksy przedstawiające X-menów spadły bardzo nisko. Po pewnym czasie jednak, kiedy firma TM-Semic uraczyła fanów Rosomaka wydaniem specjalnym zatytułowanym „Weapon X”, renoma Logana bardzo w moich oczach wzrosła, a tamto wydanie okazało się strzałem w dziesiątkę. Było pełne mroku, bólu i cierpienia, odkrywało przed czytelnikiem tajemnice niepamięci Rosomaka, ukazywało go nie tylko jako obdarzonego wyjątkowymi cechami mutanta, ale także jako męczonego fantomami przeszłości mężczyznę. Wolverine stał się po prostu bardziej ludzki.

„Wolverine: Logan” również prezentuje nam ludzką stronę Rosomaka. Odpowiedzialny za scenariusz Brian K. Vaughan przenosi nas w przeszłość, do końca II wojny światowej, na tereny Hiroszimy w Japonii. Fabularnie teraźniejszość splata się z koszmarami dotyczącymi przeszłości Logana, kiedy to walczył jako kapral kanadyjskich wojsk. Podczas któregoś ze starć został pojmany i stał się jeńcem wojennym, a w niedoli towarzyszy mu zagadkowy porucznik Warren. Naturalnie Logan ani myśli pozostać w niewoli, więc szybko bierze sprawy w swoje ręce i wydostaje się wraz ze współwięźniem na wolność. Uciekając natykają się przypadkiem na pewną Japonkę, kruczowłosą Atsuko, i w tym momencie dochodzi do poważnej różnicy zdań między zbiegłymi więźniami. Porucznik Warren zostaje zmuszony do oddalenia się, a Logan udaje się wraz z kobietą do jej domu, by ukryć się i po zmroku kontynuować ucieczkę. Nie jest to oczywiście koniec całej historii, gdyż Warren okazuje się być kimś więcej niż tylko żołnierzem…


Całą fabułę albumu „Wolverine: Logan” tworzą w zasadzie dwa splatające się ze sobą wątki. I tyle. Można powiedzieć, że poznajemy jeden z epizodów życia Wolverine’a, mający swój finał po dziesiątkach lat, w teraźniejszości. To opowieść o uczuciu mężczyzny do kobiety, zemście i zmorach przeszłości nie pozwalających umysłowi odetchnąć. Jednakże ta opowieść kończy się zbyt szybko. Album jest krótki, zdecydowanie za krótki, a poszczególne wątki swobodnie mogłyby zostać rozbudowane znacznie bardziej. Zilustrowany przez Eduardo Risso, który bez wątpienia ma spory talent do przedstawiania postaci płci żeńskiej, a pokolorowany przez Deana White’a, ma pewien surowy urok. Logan wygląda dziko, to fakt, co bardzo do niego pasuje, zważywszy na jego naturę i cechy, natomiast Atsuko ma w sobie dużo subtelności. Ich kontrastowe zestawienie wyraźnie podkreśla zróżnicowane cechy obojga postaci.

Opowieść jest ciekawa, lecz mogłaby sporo zyskać, gdyby została bardziej rozwinięta. Opisywane wydarzenia zdają się mocno okrojone, skrócone, i to jest największą wadą tej powieści graficznej. Mroki przeszłości Logana zostają w pewnym stopniu odsłonięte, lecz gdy czytelnik zdąży się wciągnąć w przygodę, ta się kończy. A szkoda, bo mogła wyjść z tej historii rzecz o dużo większej jakości fabularnej. 



niedziela, 26 października 2014

"Millennium, Stieg i ja", Eva Gabrielsson, Marie-Françoise Colombani


Autor: Eva Gabrielsson, Marie-Françoise Colombani
Tytuł oryginału: Millènium, Stieg et moi
Seria:
Gatunek: biografia/ autobiografia/ pamiętnik
Język oryginału: francuski
Przekład: Krystyna Szeżyńska – Maćkowiak
Liczba stron: 200
Wymiary: 148x210
ISBN: 978-83-7659-347-0
Wydawca: Albatros
Oprawa: twarda
Miejsce wydania: Warszawa
Ocena: 5/6

Śmiało mogę się nazwać fanem trylogii “Millennium” Stiega Larssona. Całość przeczytałem dwa razy, ale jestem pewien, że zrobię to jeszcze co najmniej kilkakrotnie. Lektura tych trzech obszernych tomów to sama przyjemność, a postaci Lisbeth i Mikaela nie da się nie darzyć sympatią. Duży stopień skomplikowania fabuły trylogii i świetny styl pisarski jej autora są kolejnymi plusami przemawiającymi na korzyść „Millennium”. Nie można się więc dziwić, że skoro tak, a nie inaczej odbieram trylogię Larssona, nie przeszedłem obojętnie także obok książki dotykającej tematyki jej powstawania i napisanej przez wieloletnią partnerkę i miłość Stiega, Evę Gabrielsson.

„Millennium, Stieg i ja” jest niezbyt pokaźną książką, bo obejmującą zaledwie dwieście stron. Czyta się ją niesamowicie szybko, jest napisana stylem przyjemnym w odbiorze i raczej prostym. Jej fabuła to nic innego jak skrótowy opis życia tej pary, wspomnień ich młodości, rodzin, pracy, jakiej z zamiłowaniem się poświęcali, oraz wspólnych marzeń. Jest to także książka o powstawaniu „Millennium”, a także o niespodziewanej, niewymownie przykrej śmierci Stiega i komplikacji z nią związanych.

Jak dowiadujemy się z blurba zamieszczonego na tylnej stronie okładki, Eva spędziła wspólnie ze Stiegiem  trzydzieści dwa lata życia. Nie da się zaprzeczyć, iż jest to bardzo długi kawałek czasu, a w związku z tym nasuwa się także wniosek, że Eva była bez wątpienia najbliższą Stiegowi osobą. Dzieliła z nim wszystkie aspekty ich wspólnego życia: mieszkanie, pracę, wolny czas. Ktoś taki jak ona jest idealną osobą do napisania książki upamiętniającej utalentowanego człowieka.

Eva przedstawia Stiega nie tylko jako autora sławnej trylogii, lecz przede wszystkim jako  człowieka z krwi i kości, najbliższą jej osobę. Dość dużo miejsca poświęca pracy, jakiej oboje się poświęcali, gdyż wie, że ich zawodowe zainteresowania bardzo wiele mówią o nich samych. W opisach jej ukochanego widać, jak wielkim uczuciem go darzyła, oraz to, że Stieg był mężczyzną jej życia, a także najbliższym przyjacielem. Ktoś być może powie, że takie idealne uczucie nie istnieje, że tego typu relacje między kobietą i mężczyzną wykluczają się wzajemnie, że celem autorki było przedstawienie światu wyidealizowanego obrazu autora „Millennium”. Być może. Sama lektura tej książki nie ujawni nam intencji Evy, i zdaję sobie sprawę z faktu, że z powodu ciągle trwającej walki o spadek i prawa do trylogii mogą one  nie być odbierane tak jednoznacznie, jakby mogło się wydawać. Nie można jednak zaprzeczyć, że na kartach „Millennium, Stieg i ja” kryje się uczucie, że słowa Evy są nacechowane emocjami i emocje wzbudzają również w czytelniku.

Książka porusza problemy, które dla Evy i Stiega okazały się niezwykle ważne. Chodzi tutaj o kwestię konkubinatu i związanych z nim praw obowiązujących w Szwecji. Jako najbliższa autorowi „Millennium” osoba, lecz nie jego żona, Eva musi po jego śmierci walczyć o prawa spadkowe do trylogii. Oburzenie ludzi na całym świecie jest po jej stronie, a dwaj Norwegowie stworzyli nawet stronę internetową, na której zainteresowani jej sytuacją ludzie mogą wspierać Evę moralnie i finansowo. Bo trzeba Wam wiedzieć, że walka o prawa spadkowe, które otrzymali brat i ojciec Stiega, nadal się toczy. Jak wynika ze słów autorki, nie zamierza się poddawać i będzie walczyć o pamięć Stiega i o cele, które przyświecały mu za życia.

Z książki dowiadujemy się o zaskakującym fakcie. Mianowicie o tym, że na firmowym laptopie Stiega spoczywa czwarty, nie wydany dotąd tom „Millennium”. Dla fanów tej trylogii byłaby to wisienka na torcie, że się tak wyrażę, niesamowite zwieńczenie fascynujących przygód Lisbeth Salander i Mikaela Bloomkvista. Eva, jako osoba blisko współpracująca ze Stiegiem także przy powstawaniu „Millennium”, wie, co miałoby znajdować się w czwartym tomie, jednak nie zdradza na ten temat zbyt wielu informacji.

Nie mam podstaw ani do tego, by potwierdzać zawarte w książce słowa, ani im zaprzeczać. Jako czytelnik muszę brać to, co Eva napisała, za pewnik, już chociażby z tej prostej przyczyny, że nie dysponuję szczegółową wiedzą w tej kwestii i nie mam jakichkolwiek powodów do wątpliwości. Owszem, wiem, że walka Evy jest warta grube miliony Euro, ale chyba nie jestem aż tak cyniczny, by nie wierzyć w widoczne w jej słowach uczucia. Dlatego będę nadal współczuł tej niesprawiedliwie potraktowanej kobiecie, żałował śmierci niezwykle utalentowanego pisarza i odbierał „Millennium, Stieg i ja” jako pełen ciepła pomnik ku pamięci Stiega Larssona.

 Stieg Larsson

sobota, 25 października 2014

Nabytki październikowe

Zbliżający się koniec roku obfituje w przybywanie ciekawych pozycji, a lista książek, które chcę przeczytać jeszcze nie została wyczerpana. Wygląda więc na to, że nim nastanie 2015 rok, moja biblioteczka wzbogaci się jeszcze o kilka ciekawych tytułów. No ale póki co, na razie doszło to, co widać na zdjęciach poniżej.

Kilka niezwykle interesujących, naprawdę bogato wydanych albumów komiksowych, będących miłym dodatkiem do recenzowanego ostatnio albumu "Batman. Mroczne zwycięstwo":



A także kilka książek otrzymanych do recenzji, jak również i te, które udało się korzystnie kupić na jakichś przypadkowych przecenach:





Recenzje, naturalnie, już niedługo, choć cykl Resnicka "Starship" musi poczekać na skompletowanie jeszcze dwóch tomów ;-)



piątek, 17 października 2014

Batman: Mroczne zwycięstwo


Pamiętam czasy, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z komiksami o Batmanie. Były to lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku, a firma TM-Semic zasypywała młodzież zeszytowymi wydaniami historii z uniwersum DC i Marvela. Do dzisiaj pamiętam pierwszy numer Batmana wydany w roku 1990, zatytułowany Zabójczy żart i zawierający rysunki rewelacyjnego Barry’ego Bollanda. Potem kolekcjonowałem komiksy z przygodami Mrocznego rycerza jeszcze kilka lat, ale do dzisiaj to właśnie ten pierwszy numer, niezwykle sugestywny i urzekający, utkwił mi w pamięci najbardziej ze wszystkich.

            Pamiętając tamte czasy i trzymając w rękach właśnie wydany komiks Batman: Mroczne zwycięstwo, nachodzi mnie refleksja na temat imponującej ewolucji tej graficznej formy artystycznego wyrazu. Kiedyś komiks był tylko cieńszym bądź grubszym zeszytem, wydrukowanym na papierze kiepskiej jakości i skierowanym głównie do młodych czytelników. Teraz, kiedy minęły lata, kiedy otaczająca nas wszystkich rzeczywistość zmieniła się, komiks stał się towarem luksusowym, trafiającym na rynek czytelniczy w twardej okładce kryjącej wewnątrz stronice z kredowego, błyszczącego papieru. Wyraźnie widać więc, że tak, jak zmieniło się zapotrzebowanie rynku na opowieści graficzne, tak samo ewoluowała jakość komiksu. Taka sytuacja została oczywiście spowodowana inną grupą docelową, gdyż dzisiaj odbiorcami komiksów są już raczej kolekcjonerzy niż młodzież. Mieliśmy zeszyty, a mamy albumy. Za jakość naturalnie trzeba zapłacić, ale trzymając tak imponująco wydany album w rękach nie da się żałować wydanych nań pieniędzy.

            Batman: Mroczne zwycięstwo jest bezpośrednią kontynuacją wydanego w poprzednim roku albumu Batman: Długie Halloween. Da się oczywiście czytać nowszą część bez znajomości poprzedniej, choć wydarzenia rozgrywające się w Mrocznym zwycięstwie są ciągiem dalszym historii opisanej w Długim Halloween. Jednakże autorzy sprawnie podzielili całość na części i choć stanowią one integralną całość, to bez wątpienia Mroczne zwycięstwo jest pasjonującą historią i bez swojej poprzedniczki.

            Wydarzenia, o których czytamy, sięgają początkowego okresu walki Batmana ze zbrodnią i zepsuciem Gotham City. James Gordon zostaje nominowany komisarzem policji, a Harveya Denta, który w Długim Halloween został oblany kwasem i stał się okrutnym Two-Face, zastępuje na stanowisku prokuratora okręgowego Janice Porter. Ta kobieta wydaje się niezwykle zasadnicza w kwestii przestrzegania prawa, przez co działania Mrocznego rycerza są w jej mniemaniu bardzo karygodne. Nic więc dziwnego, że początkowo jej relacje z Jimem Gordonem są co najmniej dość oschłe.

Carmine Falcone, głowa gangsterskiej rodziny władającej Gotham, umiera. Jego miejsce zajmuje córka, Sofia Falcone Gigante, która krótko po pogrzebie otrzymuje tajemnicze zawiniątko. Jest to odcięty palec jej pochowanego ojca, sugestywna wiadomość w starym gangsterskim stylu, oznaczająca ni mniej, ni więcej tylko to, że wszystko, co posiada, zostanie jej odebrane kawałek po kawałku. Jakby tego było mało, z grobu znika ciało Carmine’a Falcone.

Komendant policji Clancy O’Hara, przyjaciel Jima Gordona, zostaje powieszony na moście. Nieznany morderca zostawia przy nim karteczkę z cytatem i rysunkiem wisielca, swoją wizytówkę. Miesiąc później, wraz z odnalezieniem kolejnego powieszonego policjanta, powoli powstaje potworny modus operandi szaleńca. Co ciekawe, morderstwa mają miejsce w dni świąteczne, podobnie jak to było w przypadku Holidaya, schwytanego przez Batmana w Długim Halloween i osadzonego w Azylu Arkham.

Mroczny rycerz musi rozwikłać sprawę powtarzających się wraz z biegiem czasu zabójstw, a także zagłębić się w podziemny świat gangsterskich rodzin i powiązań. Wydarzenia się komplikują, ciągle dochodzą nowe elementy układanki i fabuła nabiera tempa. Wszystko to sprawia, że nie da się oderwać od Mrocznego zwycięstwa.

Kontynuacja Długiego Halloween jest historią niezwykle mroczną i sugestywną. Ciężką, duszną atmosferę potęguje doskonałe wyczucie kolorów Gregory’ego Wrighta, tonacji barw i ich nasycenia. Kreska Tima Sale’a doskonale pasuje do mrocznego wydźwięku kryminału noir, a scenariusz Jepha Loeba wciąga czytelnika i hipnotyzuje. Przedstawienie postaci i ich wzajemnych relacji również nie ma sobie równych, zwłaszcza jeśli chodzi o Batmana. Bruce Wayne został ukazany skromnie, jako nieprzystępny, niechętny ludziom milioner, i gości na kartach albumu tylko sporadycznie. Natomiast Mroczny rycerz wydaje się w stu procentach zasługiwać na swój przydomek. Są chwile, gdy jego bezkompromisowa brutalność i niepowstrzymane parcie do celu budzi większe przerażenie niż działania jego morderczych przeciwników. A trzeba przyznać, że tych ostatnich nie brakuje i nie przebierają wcale w środkach.


Tak jak Długie pożegnanie opisywało powstanie Two-Face, tak Mroczne zwycięstwo jest genezą Dicka Graysona, osieroconego chłopca i pierwszego Robina. Jest to historia utkana z niebywałą wprawą i talentem, fabularnie skomplikowana, ale i dopieszczona, satysfakcjonująca. Trzeba przyznać, że zwroty akcji potrafią rzucić nowe światło na wydarzenia i mocno zaskoczyć, a samo rozwiązanie zagadki ciągle jest niepewne i wymyka się zrozumieniu.

Dodatkowym plusem tej historii jest dokładniejsze przedstawienie postaci Jima Gordona, który w wielu wcześniejszych komiksach był tylko policjantem wydającym rozkazy, pojawiającym się stosunkowo rzadko na kartach opowieści. W Mrocznym zwycięstwie odczytujemy go bardziej jako przyjaciela Mrocznego rycerza, zaufanego powiernika, a także mężczyznę borykającego się nie tylko z przestępczością, ale również z własnymi, nie mniej ważnymi, problemami.


Wydawnictwo Mucha odważyło się wydać bogaty, blisko czterystustronicowy album, zawierający wciągającą, sprawnie napisaną i zilustrowaną historię. Każdy fan przygód Mrocznego rycerza będzie Mrocznym zwycięstwem usatysfakcjonowany, to nie ulega wątpliwości. 

czwartek, 9 października 2014

Moja klasyka: "Człowiek terminal", Michael Crichton


Książki Michaela Crichtona darzę dużym sentymentem już od dawna, odkąd jako kilkunastolatek przeczytałem Jurrasic Park i Andromeda znaczy śmierć. I choć wiem, że autor już nie żyje, że nie napisze już ani jednej bestsellerowej powieści, to ów młodzieńczy sentyment do jego literackich dokonań pozostał. Myślę także, że jeszcze długo nie minie. Z prawdziwą przyjemnością wciąż na nowo zagłębiam się w książki tego debiutującego w 1969 roku pisarza, podziwiając jego kunszt i umiejętność budowania wciągającej, pełnej napięcia, a także ciekawostek technologicznych, fabuły. Dlatego też po raz kolejny wyciągnąłem spośród innych jego powieści książkę, którą napisał w 1972 roku, jedną z powieści reprezentujących niezwykle ciekawy podgatunek literacki, jakim jest technothriller, czyli Człowiek terminal.

            Jednym z głównym bohaterów powieści jest Harry Benson, niezwykle inteligentny programista komputerowy, który na skutek wypadku samochodowego doznał poważnego urazu mózgu. Następstwem doznanych obrażeń są dręczące go cykliczne ataki pewnej odmiany padaczki, objawiające się nie w sposób fizyczny, lecz psychiczny. W efekcie tych ataków Harry Benson doznaje napadów niepowstrzymanej, silnej agresji, przez co w chwilach nieświadomości rzuca się na innych ludzi i zadaje im dotkliwe rany.
           
            Po kolejnym z takich ataków Benson zostaje przywieziony przez policję do szpitala. Jest przerażony niekontrolowanymi nawrotami epilepsji, dlatego zgadza się na udział w epokowym medycznym eksperymencie, który mają przeprowadzić lekarze z oddziału neurochirurgii. Ów zabieg polega na wszczepieniu Harry’emu mikrokomputera i podłączeniu do jego mózgu elektrod, które mają umożliwić zespołowi lekarzy-naukowców sterowanie zachowaniem pacjenta. Jak łatwo się domyślić, ma to im dać kontrolę nad atakami epilepsji, w trakcie których Harry krzywdzi ludzi. Problem jednak w tym, że choć przeprowadzono dziesiątki takich zabiegów na małpach, taki eksperyment nie miał jeszcze miejsca, jeśli chodzi o człowieka. I dlatego jego efekt może okazać się czymś bardzo nieprzewidywalnym, a nawet… groźnym.

            Michael Crichton w wieku dwudziestu siedmiu lat uzyskał tytuł doktora Harvard Medical School, nic więc dziwnego, że opisy środowiska lekarskiego, zabiegów i zależności tego charakterystycznego światka są w jego powieściach tak bardzo autentyczne. Podobnie jest z sylwetkami lekarzy występujących w powieści: każdy jest na swój sposób oryginalny, każdemu przyświecają inne cele i każdy z nich zupełnie inaczej odbiera osobliwy przypadek Harry’ego. Janet Ross, lekarka biorąca udział w eksperymencie, kobieta pełna wrażliwości, nie jest przekonana do jego przeprowadzenia na człowieku. Poddaje się jednak woli doktora Ellisa, który z kolei jest zdecydowany podjąć próbę.

            Jak w wielu innych powieściach Crichtona, i w tej także bardzo ważną warstwą fabuły są kwestie moralne. Nie chodzi tutaj tylko o przeprowadzenie zabiegu, bo – wyjąwszy naukowy punkt widzenia – lekarze działają w dobrej wierze, są przekonani o tym, że mogą pomóc pacjentowi. Jednakże z zabiegiem wiążą się pewne daleko idące implikacje, a mianowicie fakt, iż możliwość stymulowania komórek mózgowych Bensona może prowadzić do czegoś, czego opinia publiczna nigdy nie zaakceptuje, mianowicie kontroli umysłu. Wszczepione elektrody pozwalają na wywoływanie u człowieka określanych stanów emocjonalnych, a to bez wątpienia prowadzi do sterownia nim. Nietrudno sobie wyobrazić, jaką władzę daje to temu, który owe impulsy może wywoływać. Człowiek posiadający wszczepione implanty nie będzie wtedy różnił się od maszyny, mimo iż nadal będzie posiadał samoświadomość i teoretyczną zdolność wyboru. Jednak czy moglibyśmy dokonywać stosunkowo obiektywnych wyborów, jeśli bez przerwy czulibyśmy się niezwykle dobrze? Albo odwrotnie, niesamowicie źle? Uczucia mają niezwykle silny wpływ na podejmowane przez nas decyzje i nie da się ukryć, że często dokonujemy wyborów pod wpływem emocji. Złych i dobrych, właściwych i tych niepożądanych.

W przypadku Bensona zachodzi pewna ciekawa zależność: mianowicie sztuczna inteligencja koryguje błędy biologicznego mózgu. Czy nie stawia to nas przed problemem maszyn mających władzę nad człowiekiem? Oczywiście, że tak. Jednak tej kwestii książka nie porusza, to tylko moje własne refleksje, dlatego porzucę już ten temat, zaznaczywszy go zaledwie. 

            Wracając do tematu emocji, wyobraźcie sobie, że jesteście w stanie zaprogramować uczucia innego człowieka. Zyskalibyście wtedy swoją własną marionetkę, tańczącą w  nieświadomości tak, jak jej zagracie. Takie właśnie refleksje przychodzą do głowy po lekturze Człowiek terminal. Sama książka jest zamkniętą, hermetyczną całością; akcja dzieje się niemalże w samym tylko szpitalu, a te niecałe trzysta stron składające się nań to – moim zdaniem – trochę za mało. Żałuję, że Crichton nie rozciągnął bardziej tematu, nie dodał do niego kolejnych wątków, bo nawet ślepy dostrzegłby, że jego pomysł ma ogromny potencjał do wykorzystania. Niemniej rozumiem, w jakim świetle autor chciał przedstawić wyżej opisaną problematykę. Udało mu się to bez zarzutu.

            Człowiek terminal, choć nie jest już powieścią nową, porusza tematy, które nadal będą dla nas wyjątkowo aktualne. Ludzki mózg jest organem ciągle jeszcze nie do końca zbadanym i bardzo tajemniczym. Pomimo niesamowitych osiągnięć technologicznych naukowcy nadal nie potrafią dogłębnie wytłumaczyć jego działania, mimo iż badania nad poznaniem ludzkiego mózgu trwają już ponad wiek. Ten integralny organ ludzkiego ciała, posiadający miliony neuronów, jest dla nas czymś zwykłym, naturalnym, choć w rzeczywistości nawet teraz, w dwudziestym pierwszym wieku, nie jesteśmy w stanie poznać go i zrozumieć. Nie jestem, oczywiście, ekspertem w dziedzinie neurologii, ale nawet dla mnie jasne jest, że trzeba będzie jeszcze wielu lat, aby wszystkie tajemnice mózgu i jego wpływu na nasze zachowania zostały odkryte.

            Lektura książek Michaela Crichtona zawsze niesie ze sobą coś interesującego. Ponadto prowokuje czytelnika do przemyśleń, wysnuwania wniosków na dane tematy, pobudza intelekt i nieodmiennie daje nam sporo przyjemności wynikającej z obcowania z jego powieściami. Mimo iż w tych tekstach zawiera się i nauka, i sensacja, i napięcie, to nie są to tylko typowe technothrillery. Zawierają coś więcej, mianowicie pragmatyczny punkt widzenia autora na wiele spraw, wybiegający w przyszłość i w przyszłości będący nadal intrygującym i aktualnym. Crichton zawarł w swoich bestsellerach wartości ponadczasowe, a to bez wątpienia świadczy o dużej wartości jego prozy. Człowiek terminal nie jest najlepszą z jego książek, to trzeba szczerze przyznać, ale na pewno warto poświęcić jej trochę czasu.