poniedziałek, 29 grudnia 2014

"Intymnie. Rozmowy nie tylko o miłości", Zbigniew Izdebski, Janusz L. Wiśniewski


Autor: Zbigniew Izdebski, Janusz L. Wiśniewski
Tytuł oryginału: Intymnie. Rozmowy nie tylko o miłości
Seria:
Gatunek:
Język oryginału: polski
Przekład:
Liczba stron: 356
Wymiary: 145 x 205 mm
ISBN: 978-83-240-2642-5
Oprawa: broszurowa
Miejsce wydania: Kraków
Ocena: 6/6

Z książką panów Izdebskiego i Wiśniewskiego po raz pierwszy zetknąłem się na którymś z portali internetowych, Onecie bądź Wirtualnej Polsce. Co prawda okładka nie zachwycała, a wręcz przeciwnie, sugerowała raczej jakąś romantyczną pisaninę, ale zaciekawiły mnie osoby autorów. Jeden z nich jest seksuologiem, a drugi pisarzem i jednocześnie naukowcem, przez co pomyślałem, że zamiast tkliwych tekstów o miłości w środku znajdę teoretyczne teksty poparte naukowymi analizami, podane w sposób jak najbardziej nadający się do czytania. Nie pomyliłem się.

Należy wspomnieć, że treść „Intymnie” została przedstawiona czytelnikowi w całkiem ciekawy i przystępny sposób. Myliłby się ten, kto pomyślałby, że otrzyma suchy tekst pełen naukowych terminów z dziedziny biochemii, neurologii i seksuologii, jakiego można by się spodziewać znając zainteresowania zawodowe obu autorów. Myliłby się, ponieważ panowie Izdebski i Wiśniewski wpadli na ciekawy, oryginalny i wręcz idealny w tym przypadku pomysł, czyli przedstawienie treści książki w formie… ich własnego dialogu. Poszczególne rozdziały dotyczą różnej tematyki, o której autorzy dyskutują, czytamy więc ich kolejne wypowiedzi na ten czy inny temat związany z seksualnością, socjologią, biochemią, socjologią etc. Dzięki temu zabiegowi treść nabiera innego charakteru, nie wygląda już jak analiza statystyczna, a raczej jak zapis długiej i intrygującej rozmowy. Padają pytania i odpowiedzi, nie brakuje także argumentów i wyjaśnień.

Autorzy już od samego początku rozpoczynają rozmowę o seksualnym życiu, o potrzebie porozumienia się zachodzącej między partnerami będącymi w związku, o katastrofalnych skutkach, jakie może mieć dla człowieka brak spełnienia seksualnego. Wyrażają również nadzieję, że ich książkę przeczytają nie tylko kobiety, ale także mężczyźni. Co ciekawe, już na wstępie rzucają czytelnika na głęboką wodę, poruszając temat o tyleż nieprzyjemny, co ciekawy, czyli problematykę samobójstw związanych z niespełnieniem w życiu miłosnym i seksualnym.

Nie brak w książce omawiania rzeczy kontrowersyjnych dla niektórych z nas, mianowicie tematów seksu oralnego i analnego, popartych statystycznymi liczbami i subiektywnymi punktami widzenia. W treści ujrzymy także argumentację dotyczącą fantazji seksualnych Polaków, przeczytamy wiele za i przeciw praktykowania seksualnego „trójkąta”, a także zagrożeń płynących z tych praktyk, nie tylko fizycznych, ale i psychicznych, rzucających długi cień na związek dwójki ludzi. Dowiemy się co nieco o poliamorii, zjawisku budowania przez mężczyzn i kobiety związków równoległych z wieloma partnerami i przy ich akceptacji.

Dla czytelników spragnionych bardziej naukowego podejścia do tematu autorzy przygotowali liczne nawiązania, np. do biochemii. Tłumaczą wpływ dopaminy na odczuwanie przez człowieka przyjemności, niejednokrotnie posiłkując się konkretnymi przykładami dla lepszego zobrazowania poruszanego zagadnienia. Wyjaśniają, jaką rolę odgrywa w naszym organizmie gen kodujący receptor DRD4, występujący w siedmiu różnych wersjach i sprawiający, że ci z nas, którzy posiadają wszystkie siedem, są bardziej poligamiczni niż inni.

Lektura „Intymnie” prowokuje do refleksji, zachęca do zastanawiania się nad samym sobą, analizowania własnych pragnień i zachowań. Nie da się przejść obojętnie obok zawartych w tej książce treści. Z jej lektury możemy wynieść wiele teoretycznej, ale i praktycznej wiedzy, a niektórzy czytelnicy będą mogli na pewno dzięki temu wytłumaczyć swoje własne zachowania i zrozumieć pobudki nimi kierujące. „Intymnie” powinien przeczytać każdy, kto pragnie zrozumieć samego siebie, kto jest ciekaw ludzi otaczających go i społeczności, w jakiej żyje, a także zachowań najbliższych mu osób. Zdecydowanie polecam wszystkim razem i każdemu z osobna.




sobota, 27 grudnia 2014

"Historia czasu", Liz Evers


Autor: Liz Evers
Tytuł oryginału: (It’s about time)
Tytuł alternatywny: Historia czasu
Seria:
Gatunek: literatura popularnonaukowa
Język oryginału: angielski
Przekład: Michał Kompanowski
Liczba stron: 186
Wymiary: 145x205 mm
ISBN: 978-83-11-13388-4
Wydawca: Bellona SA
Oprawa: miękka
Miejsce wydania: Warszawa
Ocena: 5/6

Wszyscy dzielimy się na zwolenników kreacjonizmu i darwinizmu, nawet jeśli nie rozmyślamy na co dzień nad początkami gatunku ludzkiego, przyczynami powstawania i kształtowania się wszechświata, ewolucją naszej planety itp. Ludzie często przyjmują rzeczy takimi, jakie są, niespecjalnie chcąc zagłębiać się w jakiekolwiek łańcuchy przyczynowo – skutkowe. Na szczęście jednak uczeni badacze tej czy innej dziedziny nauki poświęcają swój czas i zdolności, by choć trochę odsłonić przed nami prawdę, przynajmniej częściowo odpowiedzieć na wiele pytań pozornie pozostających bez udowodnionej definitywnie odpowiedzi.

Jakkolwiek ludzie by się nie zapatrywali na genezę powstania naszego gatunku czy też naszej planety, głoszone przez badaczy historii poglądy i stawiane tezy są nic niewarte, jeśli nie zostaną udowodnione. Jeśli tak się nie dzieje, pozostają właśnie tylko tezami, założeniami. Ja sam zawsze kierowałem się logiką i uznaję wyższość teorii darwinowskich, a badania naukowe mają dla mnie znacznie większe znaczenie niż jakiekolwiek wierzenia. Dlatego chętnie zapoznałem się z książką Liz Evers, traktującej o wszelakich zagadnieniach dotykających tematyki czasu.

Wydaje się całkiem zrozumiałe, że nowoczesna, wciąż rozwijająca się (najprawdopodobniej nawet szybciej obecnie niż kiedykolwiek wcześniej) nauka może rzucić światło na bardzo wiele tematów związanych z początkami istnienia Ziemi, układu słonecznego czy człowieka. Badacze historii posługują się w celu określenia wieku najstarszych znalezisk metodami datowania izotopowego, a w określeniu wieku naszej planety może pomóc stratyfikacja, nauka badająca położenie skalnych warstw. Zważywszy na to, że wiek Ziemi datuje się na 4,5 miliarda lat oraz na zmiany, jakie zachodziły w kolejnych erach i okresach paleontologicznych, możemy śmiało założyć, że jeszcze wiele pozostało do odkrycia.

W książce Liz Evers znajdziemy skumulowane, choć raczej dość oszczędnie opisane zasoby wiedzy na temat historii czasu, jakie dzisiaj posiada ludzkość. Zdaję sobie doskonale sprawę z faktu, iż ta tematyka wymaga znacznie szerszego podejścia, jednakże „Historia czasu” – mimo swojej skromnej objętości – może stać się ciekawym wstępem do zagadnienia. Co prawda podawane w niej fakty wydają się być na poziomie zdecydowanie elementarnym, nie można więc uznać książki za obszerne dzieło wyczerpujące temat, ale treść ciekawi i intryguje.

W „Historii czasu” przeczytamy o początkach znanego nam wszechświata, o kolejnych erach, o Pangei – olbrzymim kontynencie, składającym się z połączonych ze sobą dawno temu obu Ameryk, Europy, Azji, Afryki, Antarktyki i Australii. Następnie przejdziemy do dinozaurów i kenozoiku, ery ssaków, by przenieść się do opisanych skrótowo poszczególnych gatunków „Homo”, w odniesieniu do naukowego postrzegania ewolucji człowieka.

W książce Liz Evers nie zabraknie także rozdziałów mówiących o naturalnym odmierzaniu czasu, różnego rodzaju kalendarzach, porach roku, roku słonecznym i księżycowym, a wszystko to otrzymujemy poparte konkretnymi liczbami. Autorka nie zawahała się także pisać o rzeczach nieco bardziej odległych, jak na przykład: latach świetlnych, tunelach czasoprzestrzennych czy czarnych dziurach, przybliżając czytelnikowi również teorię wieloświatów.

Tekst w książce został zobrazowany także poprzez liczne tabele i ilustracje, pomagające w szybkim zrozumieniu chronologii kolejnych pojęć i dat. Pomimo swej niewielkiej objętości „Historia czasu” jest więc swoistym „kompendium w pigułce” na temat czasu, jego upływu i sposobów odmierzania. Zabrakło mi w tej publikacji szerszego rozwinięcia zagadnień, ze względu na swą naturę bez wątpienia niezwykle intrygujących. Najbardziej idealnym odbiorcą „Historii czasu” – ze względu na formę, w jakiej otrzymujemy książkę – wydaje się być więc czytelnik dojrzewający, choć myślę, że każdy z nas może w „Historii czasu” znaleźć coś, o czym jeszcze nie wiedział. 

czwartek, 18 grudnia 2014

"Szczepienia pełne kłamstw", Andreas Moritz


Autor: Andreas Moritz
Tytuł oryginału: Szczepienia pełne kłamstw
Seria:
Gatunek: Poradniki, psychologia, zdrowie
Język oryginału: angielski
Przekład: Anna Łachmacka - Kemona
Liczba stron: 376
Wymiary: 145x205 mm
ISBN: 978-83-64278-41-9
Wydawca: Wydawnictwo Vital
Oprawa: miękka
Miejsce wydania: Białystok
Ocena: 5/6

Ciekawa rzecz z tą całą manipulacją społecznościami i poglądami ludzi na różnorakie sprawy. Intrygujące, czy rzeczywiście jesteśmy przymuszani do pewnych określonych zachowań, mających na celu nasze własne dobro? Czy mamy wierzyć, że kraj, którego obywatelami jesteśmy, w rzeczywistości nie chce dla nas jak najlepiej?

Wszyscy widzieliśmy już mnóstwo teorii spiskowych, czy to w kinie, czy telewizji. Liczne książki także poruszały spiskową tematykę, przedstawiając nam rządy różnych krajów jako utajnioną zmowę potworów w ludzkiej skórze. Podejrzewam, że jeszcze niejednokrotnie natkniemy się w literaturze czy filmie na teorie spiskowe, ale – jak zwykle – odbierzemy je jako fikcję.

We wstępie „Szczepień pełnych kłamstw” autor podkreśla, że dzięki swojej matce sam nigdy nie był przeciw czemukolwiek szczepiony, oraz wymienia powszechnie uznane prawdy (on sam nazywa je „mitami”) na temat szczepionek. Dalej przechodzi do opisywania historii immunizacji (sztuczne uodparnianie organizmu przeciwko chorobom zakaźnym), a w zasadzie jej początków, czyli momentu, w którym w drugiej połowie XX wieku wynaleziono i zastosowano pierwszą szczepionkę przeciwko epidemii polio. Zagłębia się także w tematykę drobnoustrojów oraz ich wpływu na organizm ludzki. Pisze o wirusach, twierdząc, że mają one wywoływać leczenie, nie śmierć. Udowadnia w teorii, że istnieje duża różnica między odpornością organizmu nabytą w sposób naturalny (poprzez przejście przez chorobę), a w sposób narzucony, czyli poprzez przyjęcie szczepionki.

„Szczepienia pełne kłamstw” zawierają w sobie opisy wielu znanych nam przypadków chorób, jak chociażby sławna „choroba szalonych krów”. Autor wymienia wiele ich rodzajów, podając statystyczne liczby zdobyte w przeprowadzonych przez niego badaniach i analizach. Podaje także dane mające udowodnić, że wiele szczepionek bardziej szkodziło niż pomagało ludziom. Cofa się niejednokrotnie wiele lat wstecz, by zobrazować czytelnikowi – skrupulatnie, z naukowym zacięciem – błędy popełniane przez wielkie koncerny farmaceutyczne i przebieg epidemii, a wszystko to zdaje się prowadzić do jednego wniosku: mianowicie takiego, że historia nie wskazała związku przyczynowego między szczepieniami a ochroną przed chorobą.

Moritz nie stroni również od wymieniania konkretnych dat i miejsc szczepień obowiązkowych, opisując sposoby, w jakie władze przymuszają społeczeństwo do poddawania się im.

Wyraźnie widać, że autor, który sam jest ekspertem z dziedziny medycyny naturalnej, Ajurwedy, irydologii, Shaitsu oraz medycyny wibracyjnej (jak podano w biogramie), poparł materiał książki kompleksowymi badaniami. Ilość dat, miejsc, liczb i podawanych faktów sprawia bardzo autentyczne wrażenie, pytanie tylko, czy rzeczywiście czytelnik uwierzy w to, że od chwili narodzin jest w zasadzie oszukiwany?

Ja sam mam dość mieszane uczucia do teorii przedstawionych w „Szczepieniach pełnych kłamstw”. Dodatkowy dystans do treści książki wytworzyła we mnie notka od wydawnictwa, zamieszczona jeszcze przed samym wstępem, mówiąca o tym, że „…Przedstawione tu założenia służą celom edukacyjnym i czysto teoretycznym. Są one głównie wypadkową opinii i teorii Andreasa Moritza…”. Jak więc ustosunkować się do lektury tej książki?

Na pewno z dystansem, bo jeśli przyklaśniemy autorowi, będziemy musieli zweryfikować swój punkt widzenia na bardzo wiele spraw. „Szczepienia pełne kłamstw” bez wątpienia spodobają się czytelnikom lubiącym książki obrazoburcze, tym bardziej, że stawiane tezy wydają się mieć czysto naukowe podwaliny i być poparte rzetelną liczbą faktów. Nie można również odmówić autorowi zdolności analizowania, a także podawania treści w sposób przejrzysty i zrozumiały. Mimo to należy tę książkę traktować raczej jako wstęp do własnych badań nad naturą problemu niż udowodnione naukowo sprawozdanie.


niedziela, 14 grudnia 2014

"Dorwać Jiro!", Anthony Bourdain, Joel Rose


Scenariusz: Anthony Bourdain, Joel Rose
Rysunek: Langdon Foss
Kolor: Jose Villarrubia, Dave Stewart
Tłumaczenie: Robert Lipski
Wydawnictwo: Mucha Comics
Rok wydania polskiego: 2014
Rok wydania oryginału: 2014
Tytuł oryginału: Get Jiro!
Tytuł alternatywny: Dorwać Jiro!
Tytuł serii:
Wydawca oryginalny: DC Comics
Gatunek: satyra, fantastyka
Liczba stron: 160
Oprawa: twarda
ISBN: 978-83-61319-43-6
Wydanie: pierwsze
Papier: kreda
Druk: kolor
Ocena: 3/6

Powieści graficzne czy też komiksy, jak kto woli, traktują najczęściej o walce superbohaterów z nie mniej niezwykłymi przestępcami. Trudno się dziwić, że jest to tak bardzo popularna wśród rysowników i scenarzystów tematyka, gdyż barwność postaci rozmaitych herosów bez wątpienia nie ma sobie równych. Czasem jednak autorzy wpadają na nieco inny, nietypowy pomysł, i w efekcie otrzymujemy komiks, który dzięki specyficznej fabule wyróżnia się wśród innych powieści graficznych.

Tak właśnie jest w przypadku „Dorwać Jiro!”. Przy pierwszym kontakcie z tym komiksem nie bardzo wiedziałem, co o nim sądzić ani czego się spodziewać, teraz jednak, będąc już po lekturze, mogę opisać swoje – nieco ambiwalentne – odczucia.

W jednostronicowym wstępie napisanym przez Marka Starostę, tłumacza i scenarzystę, czytamy o osobliwej postaci Anthony’ego Bourdaina, autora scenariusza tego nietypowego komiksu. Anthony jest rodowitym nowojorczykiem podróżującym po całym świecie i stołującym się w najbardziej podejrzanych garkuchniach. Bez wątpienia to zamiłowanie do różnorakich potraw sprawiło, że w jego głowie zrodziła się myśl o komiksie innym niż wszystkie. Może niekoniecznie najbardziej oryginalnym, ale na pewno w dużym stopniu innym.

Zagłębiając się w fabułę „Dorwać Jiro!” przenosimy się w świat przyszłości, świat zdominowany przez kulturę konsumpcji. Inne branże, takie jak sport, film czy przemysł fonograficzny przestały istnieć. Nową władzą w tym świecie są Szefowie Kuchni.

W mieście podzielonym na kręgi, którym mogłoby być Los Angeles, Jiro prowadzi małą restaurację, specjalizującą się w sushi. Jest cenionym kucharzem. Natomiast w centrum miasta trwa nieprzerwana walka o terytorium między dwoma Szefami Kuchni: Bobem, właścicielem dużej firmy, i Rose, kobietą przewodzącą wegetarianom. Kiedy wieść o talentach kulinarnych Jiro roznosi się w mieście, zarówno Bob, jak i Rose chcą zwerbować go w swoje szeregi.

Fabuła „Dorwać Jiro!” jest – poza specyfiką świata przedstawionego – raczej mało oryginalna. Szefowie Kuchni mają swoje gangi, które – jak to gangi – siłą osiągają cele postawione im przez szefów. Wywierają naciski na mniejsze, lokalne sklepy i restauracje, terroryzują niezależnych konkurentów. Słowem mamy tutaj walkę o wpływy, typową gangsterkę dobrze już znaną z innych źródeł, tyle że w nieco innym wydaniu.



Wydarzenia opisane w komiksie ocierają się o groteskę i to mocniej, niż można by przypuszczać. Zabójstwa z powodu nieprzestrzegania tej czy innej kulinarnej etykiety są bez wątpienia zbyt dużą abstrakcją nawet na świat, jaki przedstawiono czytelnikowi w „Dorwać Jiro!”. Historia jest czasem zabawna, ale plan, jaki realizuje Jiro nie zaskakuje i dla nikogo raczej nie będzie interesujący ze względu na jego stereotypowość i przewidywalność. Potencjał w postaci oryginalnego pomysłu został więc zmarnowany przez słabą, nudną historię, jakich czytało i oglądało się już wiele. Natomiast jeśli chodzi o walory artystyczne komiksu, to kreska Langdona Fossa – na pierwszy rzut oka całkiem poprawna i miła dla oka – po krótkim czasie zaczyna męczyć; wydłużona twarz Jiro do niego samego pasuje, ale z innymi bohaterami sprawa ma się już gorzej. Kolorystyka albumu trzyma poziom, umiejętnie współgrając z opowiadaną historią i przedstawianymi detalami. Scenariusz jednak nie porywa, a nawet zawodzi. Dominuje tutaj makabra przeplatana z humorem, a także duża porcja abstrakcji, a bohaterowie, cóż, wykazują się głównie sadyzmem i fanatyzmem ocierającym się o szaleństwo. Oczywiście taki ich wygląd miał wywołać zgoła inny efekt, zabawić czytelnika, ale muszę powiedzieć, że jakoś specjalnie się podczas lektury nie uśmiałem, a momentami trzeba było powstrzymywać cisnący się na usta uśmieszek politowania. Założeniem twórców było stworzenie satyry na kulturę konsumpcjonizmu i zabieg ten się udał, ponadto autorzy w iście kulinarnym stylu wymieszali sensację, futurystyczną wizję upadku społeczeństwa i groteskę. Jako ciekawostka komiks ten się sprawdza, nawet pomimo minusów w kwestii fabularnej, a jego wydanie w twardej oprawie i na kredowym papierze robi naprawdę duże wrażenie. 


piątek, 12 grudnia 2014

"Tropiciel", Vladimir Wolff


Autor: Vladimir Wolff
Tytuł oryginału: Tropiciel
Seria:
Gatunek: thriller/ sensacja/ kryminał
Język oryginału:
Przekład:
Liczba stron: 320
Wymiary: 144x207 mm
ISBN: 978-83-64523-24-3
Wydawca: Warbook
Oprawa: miękka z uszlachetnieniem
Miejsce wydania:
Ocena: 4/6

Z książkami wydanymi przez wydawnictwo Warbook nie miałem wcześniej do czynienia. Owszem, rzuciła mi się ostatnio w jakimś Matrasie „Forta” Michała Cholewy, ale nie zdecydowałem się na zakup tej książki. Literatura militarna nigdy nie była dla mnie czymś szczególnie atrakcyjnym, a nawet więcej, raczej unikałem tego typu powieści, zniechęcony między innymi cyklami militarnej science fiction Dawida Webera. Po prostu działania wojenne, stopnie, rozkazy, formalne zwroty i stosunkowo przewidywalne, mało ciekawe postaci wojskowych prawie nigdy mi się nie podobały. Dlatego do czytania powieści „Tropiciel” podchodziłem z niejakim dystansem. Sugerując się profilem wydawniczym Warbook obawiałem się, że znowu trafię na historię, w której będzie się roiło od różnych kapitanów i sierżantów, mówiących tak, jakby połknęli solidny kawałek deski.

Na szczęście szybko stwierdziłem, że moje przedwczesne obawy tym razem okazały się płonne. Ku mojemu zdziwieniu powieść nie prezentuje sobą tego rodzaju militarnej literatury, z jaką miałem styczność wcześniej. Mało jest w niej wojskowości, za to dużo więcej sensacji i kryminału. Poznajemy Matta Pulsaskiego, amerykańskiego byłego Marines, który przylatuje do Polski, by pochować swojego przyrodniego brata, Rafała Kostrzewę. W związku z tym, że jego bestialskiego morderstwa dokonano w Moskwie, a Rafał był wysłannikiem polskiej ambasady, sprawa ma charakter międzynarodowy i już od samego początku jest dość delikatna.

Sprawą morderstwa zajmuje się ABW, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Kontrwywiad oddelegowuje do opiekowania się amerykańskim gościem jedną ze swoich agentek, Oliwię. Matt jednak, tytułowy tropiciel, ani myśli zostawić sprawę jej własnemu biegowi i zaczyna działać na własną rękę.

„Tropiciela” czyta się szybko i całkiem przyjemnie, akcja obfituje w liczne zwroty i mknie do przodu. Miejsca, w jakich rozgrywają się wydarzenia, zostały opisane dość szczegółowo, co dodaje historii autentyczności. Co do fabuły, to podzieliłbym ją na dwie części. Pierwszą połowę książki można podciągnąć pod znane, liczne historie opowiadające o prywatnej vendetcie niepokonanego samotnego mściciela, które niejednokrotnie już się widziało i czytało. Brak na tym poziomie oryginalności, natomiast druga część, w której na jaw wychodzą tajemnice zagrzebane w przeszłości ojca Matta, prezentuje się zdecydowanie ciekawiej. Cofamy się także o kilkadziesiąt lat wstecz, do okresu, w którym przeprowadzono w Polsce badania nad skonstruowaniem broni atomowej. Wydarzenia nabierają pędu aż do ostatniej strony, a autor postarał się także o to, żeby zaserwować czytelnikowi kilka niespodzianek i zwrotów w tkanej przez niego intrydze.

Postaci, z jakimi obcujemy podczas lektury „Tropiciela”, nie są specjalnie skomplikowane. W zasadzie jednak nie są tutaj wcale potrzebne specjalnie głębokie profile psychologiczne, gdyż fabuła powieści skupia się raczej na żywej akcji. Bohaterowie są dokładnie tacy, jakich można by się spodziewać po książce łączącej w sobie sensację z kryminałem: ani zbyt prości, ani szczególnie skomplikowani. W przypadku głównego bohatera mamy co prawda mieszankę cech pozytywnych i negatywnych, co miejscami sprawia, że nie jesteśmy do końca przekonani, jak właściwie mamy tę postać odbierać. Ostatecznie jednak śledzimy jego poczynania kibicując mu, nawet jeśli momentami wygląda bardziej na czarny charakter.

Ogólnie rzecz biorąc „Tropiciela” należy uznać za powieść udaną, jeśli chodzi o połączenie sensacji i kryminału. Styl autora także jest przyzwoity, choć muszę powiedzieć, że ma zwyczaj zaczynać rozdział i nie podawać początkowo imienia opisywanego bohatera, co każe czytelnikowi domyślać się, o kim konkretnie mowa. Mnie osobiście mocno to irytowało, ale nawet mimo tego i paru drobnych rozwiązań fabularnych, które można by uznać za wątpliwe, jestem całkiem zadowolony z lektury „Tropiciela”.  

poniedziałek, 8 grudnia 2014

„Sex. Letnie uniesienia" – tom pierwszy, Joe Casey, Piotr Kowalski


Scenariusz: Joe Casey
Rysunek: Piotr Kowalski
Kolor: Brad Simpson
Tłumaczenie: Grzegorz Marczyk
Wydawnictwo: Mucha Comics
Rok wydania polskiego: 2014
Rok wydania oryginału: 2013
Tytuł oryginału: Sex: The Summer of Hard
Tytuł alternatywny: Sex: Letnie uniesienia
Tytuł serii: Sex
Wydawca oryginalny: Image Comics
Gatunek:
Liczba stron: 192
Oprawa: twarda
ISBN: 978-83-61319-46-7
Wydanie: pierwsze
Papier: kreda
Druk: kolor
Ocena: 3/6

Ostatnimi czasy zaczytuję się powieściami graficznymi. Nie jakąś tam specjalnie wielką ich ilością, kilkoma zaledwie, jednak parę z nich zrobiło na mnie całkiem spore wrażenie. Zdołały mnie mile zaskoczyć nawet mimo tego, że mniej więcej wiedziałem, czego mogę się po nich spodziewać, znałem ich bohaterów i światy, w jakich funkcjonowali. Jednakże przed lekturą komiksu „Sex. Letnie uniesienia” nie miałem najmniejszego pojęcia, co otrzymam w środku twardej okładki, poza – oczywiście – najbardziej narzuconymi przez sam tytuł skojarzeniami. Nastawiłem się więc na coś nowego, być może nawet innowacyjnego, na historię, która wzbudzi moje zainteresowanie czymś innym niż trudy superbohaterskiej walki z przestępczością. Czasem dobrze jest przedstawić coś znanego w innym świetle, wtedy nawet najbardziej wyświechtane opowieści mogą zyskać nieco świeżości i się spodobać. Niekiedy jednak łatwo jest przesadzić w drugą stronę, odebrać historii to, co w niej najlepsze, a dać w zamian koncept niezbyt ambitny i mało interesujący.

Przejdźmy jednak już do samego komiksu. Pierwszy tom „Sexu” również jest opowieścią o superbohaterze, choć sama nazwa ani okładka wcale na to nie wskazują. Dlaczego? Z tego prostego powodu, iż „Letnie uniesienia” obrazują nam bohatera, który… przestał być bohaterem. Zrzucił rajstopy, że się tak wyrażę, by wreszcie móc prowadzić normalne życie.

Simon Cooke powraca do Saturn City po dłuższej nieobecności. Jest dyrektorem generalnym The Cook Company, firmy, który zapewnia mu miliony. Wcześniej był bohaterem strzegącym sprawiedliwości w mieście, Świętym w pancerzu. Jednakże po śmierci jego asystentki Quinn, której obiecał prowadzić normalne życie, wraca do miasta nie w pancerzu, lecz garniturze.

W powrocie do normalności pomaga mu jego przyjaciel, prawnik Warren Azoff. Umawia Simona na randki i zabiera na imprezy, choć już na pierwszy rzut oka widać, że bohater nie czuje się dobrze prowadząc taki tryb życia. Nie potrafi odnaleźć się wśród bogatych, wszędzie otacza go brak odpowiedzialności moralnej i czuje się najwyraźniej w tym wszystkim dość zagubiony. Nachodzą go także wspomnienia o Quinn, starszej, asystującej mu w jego krucjacie kobiecie, i w jego głowie wciąż na nowo rozbrzmiewają jej przedśmiertne słowa.

Simon stara się powrócić do rzeczywistości, do zarządzania firmą i odgrywania roli milionera. Jednakże jego współpracownicy zarzucają mu brak zainteresowania formą, widzą, że chodzi z głową w chmurach i myśli o czymś zupełnie innym, niż według nich powinien. Umysł zaprzątają mu wspomnienia o Świętym w pancerzu, jego przeszłym alter ego, które obecnie wydaje mu się znacznie bardziej prawdziwe niż codzienna tożsamość milionera. Toczy wewnętrzną walkę o to, kim naprawdę jest, lecz nie może zdecydować, która z jego tożsamości jest maską, a która ukazuje jego prawdziwą osobowość.

Annabelle Lagravenese prowadzi klub Indra, ekskluzywny przybytek rozpusty. Podobnie jak Simon, ona również ma swoje własne alter ego. Była złodziejką znaną jako Mroczna kotka, a także przeciwniczką Świętego w pancerzu. Obecnie jednak Annabelle także nie prowadzi już podwójnego życia, skupiając się tylko i wyłącznie na prowadzeniu klubu.

Nie da się ukryć, że postaci bohaterów „Sexu” bardzo kojarzą się z głównymi bohaterami serii przygód o Batmanie. Bruce Wayne także jest milionerem prowadzącym firmę, a Annabelle ma swój pierwowzór w Selinie Kyle, Catwoman. Saturn City jest z kolei odbiciem Gotham City, tyle że skąpanym w przejaskrawionych, żywych kolorach. Jednak i to miasto ma swoje czarne charaktery, swoich nietypowych obrońców i złoczyńców.

Wyrażając swoje subiektywne zdanie na temat „Letnich uniesień” nie mogę nie powiedzieć, że jest to dość płytka – mimo ambitniejszych zamierzeń autorów – wariacja na temat postaci Bruce’a Wayne’a, przeważnie dość skąpo ukazywanego w komiksie o przygodach Mrocznego rycerza. Wszystko wskazuje na to, że wyraźne podobieństwa, momentami ocierające się niemal o plagiat, są zabiegiem celowym i przemyślanym, że autorzy „Sexu” chcieli zobrazować historię człowieka, nie bohatera, lecz właśnie to było ich największym błędem. Musieliby się znacznie bardziej postarać, by skupić uwagę czytelnika na Simonie, a nie na postaci Świętego w pancerzu. Same sceny seksu i niezbyt dobrze ukazane rozterki bohatera w żadnym stopniu nie zaspokajają ciekawości. Czytając czekamy tylko na kolejną wzmiankę na temat Świętego, a komiks niestety nie odkrywa nam zbyt wiele na ten temat. Sadystyczni przestępcy, wulgarny język i nagie kobiety nie są w stanie zainteresować na tyle, by opowieść wciągała.

Kolejnym skojarzeniem, które nasuwa się samo przez się czytelnikowi co nieco obytemu ze światową literaturą, jest postać głównego bohatera „Sexu”, a w zasadzie jego imię oraz przydomek, który przybiera jako zamaskowany obrońca Saturn City. To kolejny celowy – i znowuż mało oryginalny – zabieg autorów. Simon Templar, bohater książek i serialu z lat dziewięćdziesiątych o „Świętym”, grany przez znanego aktora Rogera Moore’a, był bez wątpienia protoplastą Świętego w pancerzu. Simon Templar nie nosił co prawda kostiumu, lecz był nieuchwytny i niezwykle sprawny, a także przebiegły w walce z przestępcami.

Joe Casey jest odpowiedzialny ze scenariusz „Letnich uniesień”. Muszę powiedzieć, że historia komiksu pełna jest niedopowiedzeń, autor wiele rzeczy pozostawił domyślności czytelnika. Kreska Piotra Kowalskiego natomiast pasuje do opowiadanej historii, choć przyznam, że jego styl nie do końca mi odpowiada. Na uwagę zasługują duże ilustracje przedstawiające Saturn City, gdyż robią naprawdę imponujące wrażenie. Ogromnym plusem pierwszego tomu „Sexu” są także kolory Brad Simpsona: niezwykle intensywne, żywe i wyraziste, idealnie wręcz oddające blichtr Saturn City.

„Letnie uniesienia” są pierwszym tomem „Sexu”, a zawarty w nich początek opowieści o Simonie Cooke – choć mało wciągający i niezbyt dobrze przedstawiony pod względem fabularnym – może przynieść czytelnikom spore zaskoczenie w kolejnych tomach, jeśli Simon upora się wreszcie z samym sobą i zdecyduje się wskrzesić Świętego w pancerzu. Na razie jednak ów mężczyzna wygląda na zagubionego we mgle, kręcącego się w koło chłopczyka.





czwartek, 4 grudnia 2014

"Sepultura. Brazylijska furia", Jason Korolenko


Autor: Jason Korolenko
Tytuł oryginału: Sepultura
Seria:
Gatunek: biografie, muzyka
Język oryginału: angielski
Przekład: Lesław Haliński
Liczba stron: 316
Wymiary: 205x140mm
ISBN: 978-83-64373-17-6
Wydawca: In Rock
Oprawa: miękka
Miejsce wydania: Czerwonak
Ocena: 5/6

Niezwykle ekstremalna muzyka, za jaką bez wątpienia należy uznać thrash metal, jest odłamem muzyki rockowej święcącym największe triumfy w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Wtedy to powstawały liczne zespoły chcące grać szybciej i agresywniej niż przedstawiciele NWOBHM, czyli Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu, jak grupa Iron Maiden na przykład. W Stanach Zjednoczonych zrodziła się wściekła i agresywna w tamtych czasach Metallica, będąca jednym z najważniejszych prekursorów thrashmetalowego stylu grania, a po niej zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu kolejne thrashmetalowe zespoły. Mowa tu o Slayer, Megadeth, Agent Steel, Sodom, Kreator i Destruction, ale także o zespołach spoza Stanów i Europy, jak na przykład brazylijska Sepultura.

Jason Korolenko, autor recenzowanej książki, bez wątpienia jest fanem Sepultury. Widać to w całym tekście, poszczególne zdania zostały napisane z widocznym znawstwem tematu, lecz zawiera się w nich także jego subiektywny punkt widzenia. We wstępie przedstawia krótko parę ogólnikowych faktów na temat zespołu, ale już w rozdziale pierwszym widzimy, jak bardzo szczegółowe badania źródłowe przeprowadził przed napisaniem tej książki. Korolenko przybliża czytelnikowi sytuację polityczną i gospodarczą Brazylii w okresie wielkich zmian, czyli schyłku dyktatury wojskowej panującej w tym kraju w latach 1964-1985. Jak sam wyraźnie podkreśla, większość członków Sepultury dorastała właśnie tam i w tamtym okresie, kiedy to dyktatura przekształcała się w demokrację.

Urodzeni w Belo Horizonte, bracia Cavalera wraz z rodzicami mieszkali w São Paulo. Autor opisuje ich młode lata, a także wpływ rodziców na młodych chłopców i kształtowanie się ich zainteresowań i charakterów. W początkach swej muzycznej drogi członkowie Sepultury ulegali wpływom innych zespołów metalowych, takim jak Venom, Destruction czy Judas Priest. Do pewnego stopnia wzorowali się na ich dokonaniach i inspirowali się nimi, nie tylko muzycznie, ale także pod względem wyglądu.

Rok 1985 był rokiem przełomowym nie tylko dla Sepultury, ale także dla całej Brazylii ze względu na zmiany w ustroju społeczno-politycznym. Na początku stycznia odbyła się w tym kraju pierwsza edycja festiwalu Rock In Rio, na którym wystąpiły m.in. Queen, AC/DC, Ozzy Osbourne i Iron Maiden. Był to także rok, w którym Sepultura wydała swoje pierwsze nagrania, EP-kę zatytułowaną „Bestial Devastation”.

Korolenko w poszczególnych rozdziałach opisuje nie tylko wydarzenia z historii zespołu, ale skupia się także na wydawanych przez Sepulturę płytach. Drobiazgowo analizuje nie tylko same albumy, ale również zamieszczone na nich utwory, niejednokrotnie pisząc o ich genezie. Przybliża czytelnikowi także fakty świadczące o rosnącej popularności Sepultury w Brazylii i na świecie, dość często opisując wydarzenia o tyleż zabawne, co zaskakujące. Istotne dla całej biografii są także liczne, często przytaczane wypowiedzi znajomych i fanów zespołu, które są dla czytelnika niezbędnym uzupełnieniem tekstu książki.

Dla kogoś, kto interesuje się jak ja zespołami z nurtu thrashmetalowego, biografia Sepultury będzie bez wątpienia książką niezwykle interesującą, pełną faktów dotyczących zespołu i po prostu wciągającą lekturą. Na dodatek zostały w niej zamieszczone także zdjęcia, obrazujące wydarzenia i członków zespołu, będące atrakcyjnym uzupełnieniem całego tekstu. Owszem, zważywszy na fakt, jak długo już funkcjonuje Sepultura, na pewno dałoby się napisać na ten temat znacznie obszerniejszą książkę, ale autor wybrał to, co najważniejsze, i oddał w ręce czytelników. Dla fanów zespołu jest więc to wydawnictwo obowiązkowe, ale muszę przyznać, że biografia została napisana tak ciekawie i lekko, że nie tylko fani, ale także inni ludzie zainteresowani muzyką znajdą w niej na pewno coś interesującego. 

niedziela, 30 listopada 2014

"Wiedźmin. Dom ze szkła", Paul Tobin, Joe Querio


Scenariusz: Paul Tobin
Rysunek: Joe Querio
Kolor: Carlom Badilla
Tłumaczenie: Karolina Stachyra, Karolina Niewęgłowska
Wydawnictwo: Egmont
Rok wydania polskiego: 2014
Rok wydania oryginału: 2014
Tytuł oryginału: The Wicher Volume 1: House of Glass
Tytuł alternatywny: Wiedźmin. Tom pierwszy: Dom ze szkła
Tytuł serii: Wiedźmin
Wydawca oryginalny: Dark Horse Comics
Gatunek: fantasy
Liczba stron: 136
Oprawa: twarda
ISBN: 978-83-281-0264-4
Wydanie: I
Papier: kreda
Druk: kolor
Ocena: 6/6

Gwoli uczciwości muszę przyznać, że nie przepadam za książkami Andrzeja Sapkowskiego. Jego styl pisania nigdy za bardzo do mnie nie przemawiał, więc większość powieści, jakie wyszły spod jego pióra, jest mi obca. Paradoksalnie jednak już od lat podobają mi się krótsze formy jego twórczości, a konkretnie opowiadania o przygodach Geralta z Rivii, jak i zresztą sama postać Wiedźmina. Najwyraźniej teksty te, czytane kiedyś w jakichś starych numerach „Fantastyki”, są dla mnie kwintesencją historii o Wiedźminie, gdyż powieści – bardziej rozbudowane i złożone – po dziś dzień nie potrafią mnie do siebie przekonać. Taki stan rzeczy może wydać się nieco dziwny, ale cóż, tak już jest.

Pamiętając o wrażeniu, jakie wywarły na mnie kilkanaście lat temu opowiadania z Geraltem w roli głównej, chętnie sięgnąłem po ich graficzną odmianę, komiks „Wiedźmin. Dom ze szkła”. Już sama okładka autorstwa Mike’a Mignoli, rysownika znanego chociażby z serii o Hellboyu i swoją kreską doskonale wpasowującego się w stylistykę horroru, przyciągnęła mnie do siebie mrocznym, niepokojącym wydźwiękiem. Odczytałem ją jako obietnicę jednej z tych bardzo klimatycznych opowieści grozy, za którymi od dawna już wprost przepadam.

Geralt w trakcie podróżowania natyka się na Jakuba Orsztyna, myśliwego. Siedząc z nim przy ognisku, słucha ponurej historii mężczyzny. Myśliwy nie potrafi zapomnieć o swej zmarłej żonie, twierdzi, że zmieniono ją w braxę, krwiożerczą przeklętą istotę. Ciągle nachodzą go wspomnienia, które pielęgnuje w samotności, zajmując się tylko polowaniem. Jakub nie chce już dłużej tkwić sam na bezludziu, dlatego proponuje Geraltowi, że odjedzie wraz z nim. Obaj wyruszają przez Czarny Las, który – jak wieść niesie – jest nawiedzony. Klucząc w leśnym labiryncie, docierają wreszcie do stojącego w jego wnętrzu domu ze szkła.

Scenariusz autorstwa Paula Tobina zawiera w sobie klasyczne elementy opowieści grozy. Nie zabraknie nam pozornie opuszczonego domu stojącego w leśnej głuszy, drzwi pojawiających się w miejscach, w których ich wcześniej nie było, bardzo sugestywnych witrażowych okien, których wygląd ktoś zdaje się zmieniać, a przede wszystkim niepokojącej, zagadkowej atmosfery. W kwestii fabularnej więc komiks prezentuje się całkiem dobrze, jest intrygujący i nie można odmówić pomysłowości autorom. Dialogi urozmaicone są dowcipem i bardziej tu pasującym czarnym humorem, który jednak nie koliduje z tajemniczością opowiadanej historii.

Autorem ilustracji jest niejaki Joe Querio, którego dokonań wcześniej nie znałem. Jego kreska – nieco surowa, obfitująca w linie i kąty proste – wręcz idealnie wpasowuje się w klimat mrocznego horroru. Postać Wiedźmina została przedstawiona bardzo sprawnie, już sam jej wygląd mówi nam, że mamy do czynienia z twardym, nieustępliwym wojownikiem, ale jednocześnie sugeruje, że jest to ktoś więcej niż tylko człowiek. Inne postaci natomiast prezentują się dokładnie tak, jak mają wyglądać: czasem obrzydliwie, czasem po prostu ludzko, a kiedy indziej wręcz szalenie czy groźnie. Kolorystyce w wykonaniu Carlosa Badilli także nie można niczego zarzucić, gdyż jego wyczucie barw dodaje tylko całej historii mroku i ciężkości.



„Wiedźmin. Dom ze szkła” jest wydawnictwem zdecydowanie udanym, tak pod względem fabularnym, jak i graficznym. Dodatkową jego cechą jest piękne wydanie w twardej okładce i na kredowym papierze, a w środku duże, całostronicowe ilustracje otwierające każdy kolejny rozdział. Kilka takich imponujących plansz zamieszczono także na końcu komiksu, i – co ciekawe – ich autorami są inni rysownicy, w tym, między innymi, jeden z moich ulubieńców, Simon Bisley. Ponadto dodano także czarno-białe szkice prac zamieszczonych również w kolorze, więc wyraźnie widać, że wydawnictwo chciało jak najbardziej zadowolić czytelnika. Jako drobne wady można by tu podać fakt, że Geralt używa w kółko tylko dwóch tych samych zaklęć oraz to, że historia z takim potencjałem mogłaby być dłuższa, jednak myślę, że nie są to poważne powody do narzekania. Zdecydowanie polecam. 

środa, 26 listopada 2014

"Pożoga", Orson Scott Card, Aaron Johnston


Autor: Orson Scott Card, Aaron Johnston
Tytuł oryginału: Earth Afire
Seria: Pierwsza wojna z Formidami
Gatunek: fantastyka, science fiction
Język oryginału: angielski
Przekład: Agnieszka Sylwanowicz
Liczba stron: 504
Wymiary: 142x202mm
ISBN: 978-83-7961-049-5
Wydawca: Prószyński i S-ka
Oprawa: miękka
Miejsce wydania: Warszawa
Ocena: 4/6

Z duetem pisarskim Card i Johnston zetknąłem się już rok wcześniej, przy okazji lektury powieści „W przededniu”, będącej pierwszą częścią trylogii „Pierwsza wojna z Formidami”. Wydarzenia opisane w tamtej książce, rozgrywające się wiek przed legendarną „Grą Endera” i stanowiące jej uzupełnienie, autorzy kontynuują w drugiej części cyklu, zatytułowanej „Pożoga”. Otrzymujemy więc rozwinięcie losów Victora Delgado, młodego wolnego górnika który dociera w szybkostatku na Lunę, by zanieść ludziom ostrzeżenie o nadciągającej inwazji obcych, oraz czytamy o jego staraniach zwrócenia uwagi publicznej na zbliżający się do Ziemi statek, w których pomaga mu przyjaciółka Imala. Autorzy kontynuują i rozwijają także inne wątki mające swój początek „W przededniu”, tym razem jednak akcja powieści niemal w całości przenosi się z dalekiego kosmosu na Ziemię oraz – momentami – na Lunę.

Porucznik Mazer Rackham jest w trakcie misji mającej na celu udowodnić przydatność pojazdu będącego połączeniem śmigłowca i czołgu, WOCS-a. Wraz z trzema żołnierzami swojego oddziału testuje pojazd wykorzystujący grawisoczewkę, załamujące fale grawitacji urządzenie. Gdy misja kończy się powodzeniem, zostaje awansowany na kapitana i wysłany do Chin, by szkolić tam żołnierzy chińskiej armii.

Na Lunę powraca Lem Jukes, syn wielkiego Otto Jukesa, a prasa czyni z niego bohatera kosmicznego starcia z Formidami. Ambitny i przebiegły Lem nie ustaje w planowaniu przejęcia firmy swojego ojca, a nadciągającą wojnę z obcymi widzi jako szansę na zrealizowanie swych zamierzeń.

Statek Formidów dociera do Ziemi i wysyła na planetę trzy ogromne lądowniki, które lądują w Chinach, w obszarach o różnym stopniu zaludnienia. To, przed czym chciał ostrzec ludzkość Victor, stało się faktem: rozpoczęła się inwazja Formidów na Ziemię.

Dwie odsłony trylogii Carda i Johnstona, obejmujące łącznie ponad osiemset stron, prezentują czytelnikowi historię pełną przygód, dramatyzmu i bohaterstwa. Podobnie jak to było w przypadku „W przededniu”, tak i w „Pożodze” nie brakuje akcji i napięcia, choć trzeba zwrócić uwagę na fakt, że autorom nie udało się utrzymać tego ostatniego równomiernie w trakcie całej książki: są momenty, kiedy zniecierpliwieni czekamy, aż fabuła ponownie zacznie opowiadać o Mazerze, gdyż jest on najbardziej dynamiczną postacią w powieści. Mimo wszystko jednak bohaterów trylogii jest wielu i losy każdego z nich toczą się własnym torem, więc nie można się dziwić, że tekst jest dla czytelnika raz bardziej, a raz mniej ciekawy. Tę nierównomierność widać zwłaszcza w bardzo skąpym wątku żon i dzieci wolnych górników, o których autorzy – wyjąwszy samego Victora – piszą dość marginalnie, jakby chcieli tylko o nich czytelnikowi przypomnieć. W pierwszym tomie trylogii rodziny kosmicznych górników odgrywały bardzo ważną rolę, w drugim jednak zostały zepchnięte w cień przez rozwinięcie innych wątków, mających większe znaczenie dla tej powieści.

Lektura „Pożogi” jest przyjemna, wciągająca i w dużej mierze satysfakcjonująca. Ma kilka minusów, jak na przykład niektóre rozwiązania fabularne, na tyle dziwne, że aż nieprawdopodobne, zwłaszcza w sferze Formidów, ich technologii i samej rasy, ale nie są to szczegóły przeszkadzające w pozytywnym odbiorze całości.

Jest jeszcze jedna rzecz, o której należy wspomnieć, a która mnie zaskoczyła. Wydawnictwo Prószyński i S-ka jest bez wątpienia firmą bardzo profesjonalną, ale i im zdarzają się wpadki. Nie wiem, jak ma się sytuacja z innymi egzemplarzami „Pożogi”, ale w moim po stronie 450 powtarza się około dziesięciu stron. Nie jest to jakaś specjalnie duża wada utrudniająca czytanie, może co najwyżej skonsternować nieco czytelnika, ale jednak zdarzyła się, co poniektórzy mogliby uznać za cechę egzemplarza wadliwego.

Drugi tom „Pierwszej wojny z Formidami” jest lekturą obowiązkową nie tylko dla fanów trylogii, ale również dla tych, którzy lubią zatracać się w opowieściach nawiązujących do świata Endera Wiggina. Trzeba powiedzieć, że Orson Scott Card stworzył już swoiste uniwersum Endera, opisujące świat tego bohatera i skupiające w sobie liczne powieści. „Pożoga” jest kolejną z nich, w udany sposób uzupełniającą losy poszczególnych bohaterów i rzucającą światło na wydarzenia rozgrywające się przed czasami samego Endera. 

wtorek, 25 listopada 2014

Nabytki listopadowe

Do ciągle powiększającej się biblioteczki doszło jeszcze kilka pozycji, więc w ramach szybkiej i krótkiej zapowiedzi wrzucę z dwie fotki:




sobota, 22 listopada 2014

"W przededniu", Orson Scott Card, Aaron Johnston


Autor: Orson Scott Card, Aaron Johnston
Tytuł oryginału: Earth Unaware
Seria: Pierwsza wojna z Formidami
Gatunek: fantastyka, science fiction
Język oryginału: angielski
Przekład: Agnieszka Sylwanowicz
Liczba stron: 376
Wymiary: 142x202mm
ISBN: 978-83-7839-480-8
Wydawca: Prószyński i S-ka
Oprawa: miękka
Miejsce wydania: Warszawa
Ocena: 4/6

Sporo już czasu minęło od wydania niezapomnianej „Gry Endera”, powieści, która urzekła wszystkich bez wyjątku fanów fantastyki naukowej. Od tamtej chwili uniwersum Endera zostało wzbogacone o kolejne książki, komiksy Marvela, a nawet adaptację filmową bestsellerowej powieści Carda. Teraz otrzymaliśmy kolejną pozycję do tej ciągle rozrastającej się kolekcji: prequel serii o Enderze, którego wydarzenia rozgrywają się sto lat przed tymi opisanymi w „Grze Endera”.

„W przededniu” wprowadza czytelnika w świat kosmicznych górników, żyjących z wydobywania ferromagnetyków z asteroid i wysyłania ich na Lunę i Ziemię. Złoża metali są przetapiane na statkach, a następnie wysyłane bezzałogowymi szybkostatkami na zamieszkane przez populacje ludzkie planety. Zajęcie to stanowi ich główne źródło dochodu, ale konkurencją dla nich są statki bogatych korporacji: szybsze i lepiej wyposażone.

Powieść rozpoczyna się w momencie, gdy szesnastoletnia dziewczyna, Alejandra, zostaje odesłana z rodzinnego statku „El Cavador”. Rada starszych zauważa, że między nią a jej bliskim przyjacielem Victorem rodzi się poważne uczucie, więc dorośli reagują odpowiednio wcześnie, by zapobiec rozwojowi ich miłości. Endogamia, czyli wychodzenie za mąż za członków tych samych rodzin, jest bardzo źle postrzegane przez klany kosmicznych górników i może prowadzić do daleko posuniętych konsekwencji, jak chociażby brak możliwości wspólnego handlu. Rozdzielają więc kuzynostwo w nadziei, że zapobiegną rozkwitowi ich uczuć.

Siedemnastoletni Victor zostaje na „El Cavadorze” i nadal pracuje ze swym ojcem jako mechanik. W tym, co robi, jest niezastąpiony: potrafi zrozumieć działanie maszyny już tylko przyglądając się jej. Jest także cenionym wynalazcą, usprawniającym wydobywanie ferromagnetyków i obmyślającym sposób na to, by zwiększyć temperaturę na statku, za co zdobywa sobie wdzięczność kilkudziesięciu członków klanu. Rozstanie z Alejandrą nie jest jednak dla niego łatwe: poniewczasie zdaje sobie sprawę, że zakochał się w dziewczynie, a pozostanie na pokładzie statku może sprawić, że już nigdy jej nie zobaczy.

Statek „Makarhu” należy do potężnej korporacji Otto Jukesa i jest dowodzony przez jego syna, Lema. Znajduje się w przestrzeni w jednym celu: testuje glaser, innowacyjne urządzenie mające służyć do rozbijania dużych asteroid w pył, a tym samym ułatwiać wydobywanie z ich szczątków ferromagnetyków. Lem jednak sądzi, że działają zbyt wolno, dlatego postanawia wybrać za cel glasera dużo większą kosmiczną skałę niż wszystkie dotychczasowe. Problem w tym, że na najbliższej takiej asteroidzie przycumował „El Cavador”, a górnicy prowadzą na jej powierzchni prace wydobywcze. Szukanie innej skały tej wielkości kosztowałoby kilka miesięcy podróży i mnóstwo paliwa, co wydaje się Lemowi zbyt dużym poświęceniem. Zwłaszcza, że znacznie łatwiejsze rozwiązanie znajduje się w zasięgu ręki.

Ziemia. Kapitan Witt O’Toole przyjeżdża do Obozu Wojsk Papaluna, znajdującego się w Nowej Zelandii. Jego celem jest rekrutacja kilku żołnierzy SAS, a następnie odpowiednie ich przeszkolenie i zaadoptowanie do jego własnej jednostki. Witt jest szczególnie zainteresowany jednym z podległych pułkownika Napatu, żółtodziobem w SAS, szczupłym Maorysem, Mazerem Rackhamem.

Ponownie „El Cavador”. Edimar to córka obserwatora Torona, pracująca przy systemie obserwacji przestrzeni kosmicznej, zwanym „Okiem”. Młoda Mar zauważa poruszający się z prędkością światła olbrzymi obiekt. Znajduje się jeszcze bardzo daleko, ale dziewczynka konsultuje się z Victorem i oboje uznają, że coś, co porusza się z tak niewyobrażalną prędkością, może być tylko statkiem kosmicznym. Takie osiągi nie leżą jednak jeszcze w możliwościach gatunku ludzkiego, co prowadzi do wniosku, iż dostrzeżony obiekt jest najprawdopodobniej szybko zbliżającym się statkiem… obcej rasy.

„W przededniu” to opowieść o wydarzeniach sprzed wojny z Formidami, o pierwszym kontakcie rasy ludzkiej z obcą i wrogą inteligencją. Główną rolę odgrywają w niej rodziny kosmicznych górników, ludzi żyjących w przestrzeni kosmicznej na pokładach swoich statków. Są to ludzie zmuszeni do rozwijania mięśni nóg w salach gimnastycznych, gdyż przez przeważającą część życia dryfują w nieważkości statku i próżni. Ludzie z Ziemi pogardliwie nazywają ich „śmieciarzami” i „zbieraczami pyłu”, śmiejąc się z ich chudych kończyn dolnych. W ten sposób odbiera ich także Lem Jukes, co bardzo rzutuje na jego decyzje i działania podejmowane względem „El Cavadora”.

Rodziny górników to jednak nie tylko skupiska ludzi poszukujących kosmicznych odpadków i zadowalających się skromnymi złożami minerałów na niewielkich kosmicznych skałach. To także silnie związane ze sobą klany, składające się z bardzo odpowiedzialnych ludzi, odważnych i utalentowanych. Ludzi pomysłowych, wrażliwych i oddanych swojemu własnemu gatunkowi na tyle, że gdy przychodzi czas próby, bez wahania potrafią zrobić to, co konieczne. Bez względu na wszystko.

Relacje między członkami górniczych rodzin autorzy zarysowali w książce wyjątkowo dobrze. Poświęcili im nie mniej miejsca niż innym wątkom, czyniąc te małe społeczeństwa kosmicznych statków bardzo wiarygodnymi. Bo choć są tylko „śmieciarzami”, niejeden z nich dokonuje prawdziwie bohaterskich czynów, by uchronić przed zgubą populacje ludzkie, które tak bardzo nimi pogardzają. Czując się odpowiedzialnymi za swój gatunek, w krytycznej godzinie potrafią zmusić się do godnego szacunku poświęcenia. 

W tym zestawieniu inaczej wyglądają przedstawiciele korporacji. Lem, trzydziestokilkuletni kapitan „Makarhu”, nie stroni od egoizmu i posuwania się do czynów moralnie nagannych Jego rządza udowodnienia ojcu i firmie, że potrafi być przydatny i przynieść zysk, wydaje się przewyższać jakiekolwiek inne priorytety. I choć czasem waha się przed nieetycznym działaniem, skłania się do podjęcia słusznej  decyzji, to jednak w końcu postępuje niewłaściwie. Dopiero później, gdy sytuacja staje się krytyczna, niektóre z podjętych przez niego wyborów można uznać za odpowiednie. Ostatecznie okazuje się jednak człowiekiem niedoświadczonym i naiwnym, pionkiem, którym pomimo wielkiej odległości nadal steruje ojciec.

Od chwili, gdy tylko zobaczyłem pierwszą zapowiedź „W przededniu”, chciałem tę powieść przeczytać. Jej lektura zajęła mi kilka godzin i sprawiła sporo przyjemności, bo czytanie o losach górniczych klanów, poznawanie nowych bohaterów uniwersum Endera i tego, co było przed Grą… okazało się – zgodnie z oczekiwaniami – czymś fascynującym.

Nie wszystko jednak przypadło mi do gustu. Było kilka momentów, kiedy czytając myślałem: „Tutaj to grubo przesadzili”. Na pewno wiecie, co to są sceny kaskaderskie. W filmach widzi się ich całe mnóstwo. Ok. Ale teraz wyobraźcie sobie sceny kaskaderskie rozgrywające się w… przestrzeni kosmicznej. Spróbujcie wyobrazić sobie cumowanie dwóch statków poruszających się z prędkością stu tysięcy kilometrów, a potem przechodzenie ludzi z jednego na drugi. Kiedy już to sobie wyobrazicie, niech przed Waszymi oczyma pojawi się obraz ludzi walczących ze sobą na kadłubach tych pędzących w próżni statków. Niewiarygodne, prawda? Nawet jak na sf.
                       
W powieści pojawia się kilka takich „przedobrzonych” moim zdaniem elementów. Autorzy posunęli się miejscami w swoich wizjach odrobinę za daleko, co kontrastuje ze świetnym wykonaniem pozostałej części pracy nad książką. Akcja jest logiczna, owszem, a nawet konieczna dla potrzeb powieści. Ale nawet ktoś o najbardziej otwartym i najmniej sceptycznym umyśle czasem będzie kręcił głową w trakcie lektury. Na szczęście, niezbyt często.

Choć sam nie wiem, czego się spodziewałem po prequelu Gry Endera, wydaje mi się, że nie tego, co zawiera „W przededniu”. Mimo to teraz, już po lekturze, widzę logiczne założenia przyświecające autorom i mogące stanowić dość dobre tło dla przyszłych wydarzeń, opisanych w pozostałych powieściach Carda.

„W przededniu” jest dobrą powieścią, czasem naciąganą nawet jak na fantastykę naukową, ale jednak całkiem niezłą. Wiarygodne przedstawienie postaci, logika pewnych zdarzeń i nielogiczność innych tworzą ciekawą mieszankę, dającą kilka godzin przyjemności czytania. Ogólnie rzecz biorąc podobała mi się, więc jak najbardziej polecam. 

środa, 12 listopada 2014

"Fatale", Ed Brubaker, Sean Phillips

Scenariusz: Ed Brubaker
Rysunek: Sean Phillips
Kolor: Dave Stewart
Tłumaczenie: Robert Lipski
Wydawnictwo: Mucha Comics
Rok wydania polskiego: 2014
Rok wydania oryginału: 2013
Tytuł oryginału: Fatale: Death chases me
Tytuł alternatywny: Fatale: Śmierć podąża za mną
Tytuł serii: Fatale
Wydawca oryginalny: Image Comics
Gatunek: kryminał/ horror
Liczba stron: 136
Oprawa: twarda
ISBN: 978-83-61319-48-1
Wydanie: pierwsze
Papier: kreda
Druk: kolor
Ocena: 5/6

Szczęśliwie się składa, że ostatnimi czasy mam przyjemność czytać bardzo ciekawe, pięknie wydane albumy komiksowe. Dodatkowym plusem tej sytuacji jest także to, że poznaję warsztat nie znanych mi dotąd artystów, ich wyczucie barw i indywidualne cechy stylów ilustrowania, objawiające się w kresce i sposobie przedstawiania postaci. Mimo tego, że zawsze znacznie bardziej wolałem czytać książki, to jednak komiksy mają swój nieodparty urok, a zilustrowane w nich historie i bogate, kolekcjonerskie wydanie albumów potrafią robić naprawdę duże wrażenie.

Nie inaczej jest w przypadku opowieści graficznej, której lekturę właśnie skończyłem. „Fatale”, bo o pierwszym albumie z tej serii mowa, kusi mrocznym klimatem już z samej niezwykle sugestywnej, od pierwszego wejrzenia przywodzącej na myśl teksty Samotnika z Providence, H. P. Lovecrafta, okładki. „Fatale” jest skrótem od określenia femme fatale, kobiety fatalnej, z którą znajomość już z samej definicji prowadzi do katastrofy, mającej niezwykle destruktywny wpływ na otaczających ją mężczyzn. Jest to kobieta piękna i tajemnicza, wzbudzająca pożądanie i potrafiąca przyprawiać o utratę zmysłów. Niejednokrotnie bywa także niezwykle niebezpieczna, a samo jej istnienie prowadzi do bardzo negatywnych wydarzeń.

Literatura i kino przedstawiały famme fatale już niejednokrotnie, rzadko jednak spotykamy się z sytuacją, by uczyniono z niej bohaterkę komiksu, i to taką, która mimo swoich negatywnych cech potrafi budzić sympatię. Edowi Brubakerowi, odpowiedzialnemu za scenariusz w opisywanym albumie, ta niełatwa sztuka się udała. W pełnej mroku historii, w której teraźniejszość przeplata się z przeszłością, oddał obraz kobiety potrzebującej wsparcia, zastraszonej, lecz jednocześnie doprowadzającej mężczyzn do upadku. To jednak nie wszystko, co składa się na elementy tomu pierwszego „Fatale”, ponieważ album ten jest połączeniem kryminału noir i… horroru. Fabuła tkana przez Brubakera i ilustrowana przez Seana Philipsa jest niezwykle gęsta, a do tego nie da się nie napisać o aż nazbyt wyraźnych nawiązaniach do prozy Howarda Philipsa Lovecrafta. Wrogie człowiekowi bóstwa opisywane przez Samotnika z Providence w „Fatale” mają swoich mrocznych odpowiedników, nie mniej strasznych i nie mniej nieludzkich. Do tego należy dołożyć jeszcze osobliwy kult śmierci, zrzeszenie maniakalnych morderców kierowanych przez niejakiego Pana Bishopa.

Samej Josephine, głównej bohaterce i kobiecie fatalnej, nie można odmówić cech nadprzyrodzonych, gdyż i ona zetknęła się z mrocznym kultem śmierci, stając się czymś więcej niż tylko człowiekiem. Jej przeciwne naturze trwanie odbija się na życiach bardzo wielu ludzi, przecina je niczym kosa łany zboża, nieodzownie prowadząc do krwawego finału.

A krwi w „Fatale” nie brakuje. Tom pierwszy opowieści o Josephine obfituje w śmierć i budzi niepokój, budząc w czytelniku niezdrową fascynację i wciągając go w wir wydarzeń. Całą zawartość pierwszej części historii bardzo trafnie określa jej podtytuł, brzmiący „Śmierć podąża za mną”. Niech to zdanie skłoni Was do zapoznania się z czarnym kryminałem Brubakera i Phillipsa, opowieścią sugestywną i bardzo klimatyczną. Jeśli tak samo jak ja lubicie opowiadania grozy H.P. Lovecrafta, jeśli wciągnęła Was niezwykła historia Harry’ego Angela, to album „Fatale” bez wątpienia okaże się dla Was interesujący.



Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o artyście odpowiedzialnym za kolorystykę tego albumu. Dave Stewart, którego prace poznałem już wcześniej przy lekturze komiksu „Catwoman: Rzymskie wakacje”, ponownie stanął na wysokości zadania i stworzył ilustracje bardzo niepokojące, idealnie wręcz pasujące do mroków opisywanych wydarzeń. Jego wyczucie barw, umiejętność ich odpowiedniego rozłożenia i nasycenia, kwalifikuje go w moich oczach jako doskonałego artystę do przedstawiania historii grozy lub tych z pogranicza horroru. Ilekroć stykam się z jego pracami, robią na mnie bardzo duże wrażenie i dodają całej historii atmosfery i klimatu. 

sobota, 8 listopada 2014

"Krocząc wsród cieni", Lawrence Block


Autor: Lawrence Block
Tytuł oryginału: A Walk Among the Tombstones
Seria: Matthew Scudder
Gatunek: kryminał/ thriller
Język oryginału: angielski
Przekład: Krzysztof Bednarek, Tomasz Wyżyński
Liczba stron: 352
Wymiary: 135x215
ISBN: 978-83-7943-897-6
Wydawca: Świat Książki
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Miejsce wydania: Warszawa
Ocena: 3,5/6

Lawrence Block nie jest w naszym kraju autorem szerzej znanym, choć kilka powieści spod jego pióra już się w Polsce ukazało. Parę lat temu miałem okazję przeczytać dwie z nich, będące całkiem sympatycznymi w odbiorze kryminałami. Niedawno ukazał się kolejny kryminał jego autorstwa, „Krocząc wśród cieni”, będący dziesiątym tomem przygód Matthew Scuddera.

Sytuacja autora w Polsce bez wątpienia teraz się zmieni, i to z korzyścią dla niego, gdyż wraz z premierą książki na ekrany kin wszedł film oparty na jej fabule. Dodatkowo główną rolę zagrał w nim aktor światowej sławy, utalentowany Liam Neeson, co – jak bardzo łatwo się domyślić – będzie niezwykle skuteczną reklamą dla nazwiska pisarza. Nie tylko w naszym kraju, ale na całym świecie.

„Krocząc wśród cieni” jest kryminałem z elementami thrillera. W przypadku książki, oczywiście, bo film bez wątpienia cechują dokładnie odwrotne proporcje. Skupmy się jednak na razie na powieści, by dalej móc przejść do porównania książki z kinowym obrazem.

Francine Khoury wybiera się na zakupy. Odwiedza dwa sklepy i kiedy zanosi torby z produktami do samochodu, zatrzymują ją dwaj mężczyźni. Znają jej nazwisko i mówią, że musi pojechać z nimi, po czym wciągają ją do wnętrza furgonetki.

Do męża Francine, Kenana Khoury’ego, Fenicjanina z pochodzenia, dzwoni mężczyzna. Mówi, że ma jego żonę i żądają za nią miliona dolarów okupu. Kenan zgadza się zapłacić i kiedy dostarcza okup, porywacze kierują go do porzuconego na jednej z ulic Brooklynu samochodu. Mówią, że jego żona znajduje się w bagażniku. Gdy Kenan dociera do auta, znajduje na miejscu wiele części poćwiartowanego ciała swojej żony. Każda część z osobna jest zapakowana w folię i oklejona taśmą samoprzylepną.

Matthew Scudder jest byłym nowojorskim policjantem. Obecnie pracuje jako prywatny detektyw, pomagając ludziom rozwiązywać ich problemy. Jest także byłym alkoholikiem, często bierze udział w spotkaniach klubu AA i nie pije od kilku lat. Prowadzi raczej nieskomplikowane życie, poza pracą spotyka się z prostytutką Elanie, będąc z nią w nieformalnym związku. Matt niespodziewanie znajduje wiadomość od Kenana Khoury’ego i zaczyna zajmować się sprawą porwania i sadystycznego morderstwa jego żony.

Styl Lawrence’a Blocka obfituje w szczegółowe opisy przeprowadzanego śledztwa, łącząc je i przeplatając z prywatnym życiem Matta. Autor kreśli równie wyraźnie inne postaci występujące w powieści, poświęca im sporo miejsca, aż do tego stopnia, że czytelnik ma wrażenie, że nad sprawą pracuje grupka przyjaciół. Poświęca także wiele miejsca dialogom, przez co książkę czyta się dość szybko.

Znałem już wcześniej styl pisania Blocka, więc nie jest dla mnie zaskoczeniem, że akcja w jego książkach nie pędzi do przodu jak pociąg ekspresowy. Rozwija się raczej wolno, kolejne elementy układanki niespiesznie wskakują na swoje miejsce, by ostatecznie doprowadzić czytelnika do finału. Niestety, sama fabuła raczej nikogo niczym nie zaskoczy, a nawet nie będzie trzymała zbytnio w napięciu.

Z wersją filmową książki natomiast jest nieco inaczej. Scenarzyści okroili tekst powieści, wyciągnęli z niego to, co najważniejsze, bez litości usuwając niektóre z jego składowych. Nakręcili bardzo sugestywny, klimatyczny obraz, odpowiednio mocno bazując na samej książce, gdyż fabuła filmu jest niemalże tym samym, co tekst powieści. Niemalże, bo pozbycie się paru wątków wyszło filmowi na plus.

„Krocząc wśród cieni” jest dość ciekawą książką. Może maniera pisarska Blocka sprawia, że fabuła nie porywa, ale mimo wszystko całość czyta się stosunkowo ciekawie i bez większych zgrzytów. W tym wypadku, mając do wyboru obejrzenie filmu i przeczytanie książki – które to obydwie czynności mam już za sobą – zdecydowanie polecam wybranie się do kina. 

poniedziałek, 3 listopada 2014

"Catwoman. Rzymskie wakacje", Jeph Loeb, Tim Sale


Scenariusz: Jeph Loeb
Rysunek: Tim Sale
Kolor: Dave Stewart
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawnictwo: Mucha Comics
Rok wydania polskiego: 2014
Rok wydania oryginału: 2014
Tytuł oryginału: Catwoman: When In Rome
Tytuł alternatywny: Catwoman. Rzymskie wakacje.
Tytuł serii:
Wydawca oryginalny: Christine Meyer
Gatunek: fantastyka/ kryminał/ sensacja
Liczba stron: 160
Oprawa: twarda
ISBN: 978-83-61319-42-9
Wydanie: pierwsze
Papier: kredowy
Druk: kolor
Ocena: 6/6

„Catwoman. Rzymskie wakacje”, Jeph Loeb, Tim Sale

Całkiem niedawno przeczytałem album „Batman. Mroczne zwycięstwo”, opowiadający o początkach walki Mrocznego rycerza ze zbrodnią w Gotham City. Jeszcze nie zdążyłem wyjść z podziwu nad perfekcją tej powieści graficznej, nad kunsztem jej autorów, a już nadarzyła się okazja do przeczytania albumu uzupełniającego wydarzenia opisane i zilustrowane w albumach „Batman. Długie Halloween” i „Batman. Mroczne zwycięstwo”. Mowa tu oczywiście o komiksie „Catwoman. Rzymskie wakacje”, opisującym wyjazd Seliny Kyle do Rzymu, którego chronologię należy umieścić pomiędzy dwoma wyżej wymienionymi albumami.

Historia Catwoman przedstawiona w tym wydaniu jest nie mniej mroczna niż opowieści, których głównym bohaterem był Batman. Co więcej, wydarzenia z udziałem Kobiety – kota są integralną częścią genezy Mrocznego rycerza, łączą się z nią i spajają w nierozerwalną całość. Bez tego uzupełniającego, lecz jednocześnie tworzącego odrębną całość albumu fabuła „Długiego Halloween” i „Mrocznego zwycięstwa” byłaby niepełna, brakowałoby w niej odpowiedzi na temat jednej z głównych bohaterek opowiadanej historii, której tajemnicza nieobecność w Gotham City pozostawałaby  dużym znakiem zapytania.

Znając już co nieco wyśmienite umiejętności panów Loeba i Sale’a nie spodziewałem się niczego innego niż pełnowartościowej, doskonale przedstawionej historii. Spotkało mnie jednak dodatkowe pozytywne zaskoczenie w kwestii kolorystyki tego albumu, które nadaje mu tony jeszcze mroczniejsze, niż posiadały dwie opowieści o Batmanie. Tym razem barwami zajął się Dave Stewart, a wyczucie tonów i barw tego twórcy wzbogaca całą opowieść o głębokie czerwienie i żółcie. Niby to niezbyt znaczący fakt, ale przy porównaniu „Catwoman” z dwoma albumami traktującymi o Batmanie już na pierwszy rzut oka widać sporą różnicę, dysonans tonalny oddzielający wydarzenia w Rzymie od tych, które miały miejsce w Gotham. Zabieg zmiany osoby odpowiadającej za kolorystykę tego akurat albumu bardzo mi się spodobał i nie da się ukryć, że wyszedł całości na dobre.

Jak już doskonale wiadomo, Selina Kyle wyjeżdża z Gotham do Rzymu. Zaprasza do współpracy Edwarda Nigmę, przestępcę znanego jako Riddler, by ten mistrz zagadek pomógł jej w rozwiązaniu niejasności jej życia. Przeszłość Seliny jest spowita niewiadomymi i kobieta zdała sobie sprawę, że najwyższy już czas, by spróbować uzyskać odpowiedzi na kilka ważnych pytań.

Z lotniska odbiera ją Blondas, płatny zabójca pracujący dla mafijnej rodziny dona Fillipe Verinniego, „szefa wszystkich szefów”. Selina chce się dowiedzieć od don Fillipe wszystkiego o przeszłości Rzymianina, Carmine’a Falcona, martwego szefa mafii z Gotham.

Pech chce, że wino, które podczas rozmowy z Catwoman pije don Fillipe, okazuje się zatrute. Don ginie z upiornym uśmiechem na ustach i bladością na twarzy, co Selina natychmiast identyfikuje ze skutkami zażycia trucizny przestępcy z Gotham, Jokera.

Guillermo Verinni, syn Fillipe, obwinia Catwoman za śmierć ojca i próbuje ją zabić. Co ciekawe, dysponuje zamrażającą bronią Mr. Freeze’a, kolejnego superprzestępcy z Gotham City. Zdumionej rozwojem wydarzeń Selinie udaje się uciec, jednak jej obecna sytuacja nadspodziewanie szybko bardzo się komplikuje. Choć ma po swojej stronie Blondasa, najlepszego płatnego zabójcę w Rzymie, jej życiu nieustannie grozi niebezpieczeństwo, a nie wszystko jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka… Dodatkowo kobietę prześladują koszmary i halucynacje z Batmanem w roli głównej, co wreszcie, po dłuższym czasie, Catwoman interpretuje jako działanie…

No właśnie, kilku szczegółów nie ma sensu zdradzać w recenzji, gdyż duet Loeb – Sale ponownie stworzył misternie utkaną opowieść, której zakończenia nie będziemy się spodziewać. Warstwa fabularna w stworzonych przez nich albumach jest ich ogromnym plusem, opowiadana historia wciąga, a zakończenia satysfakcjonują. Prace graficzne Sale’a i kolory Stewarta oddają niesamowitą atmosferę opowieści o Catwoman, a mroki przeszłości przestępczyni są warte poznania.