sobota, 31 października 2015

"Wariant drugi", Philip K. Dick


Autor: Philip K. Dick
Tytuł oryginału: The Collected Short Stories of Philip K. Dick, volume 2: Second Variety
Seria:
Gatunek: science fiction
Język oryginału: angielski
Przekład: Janusz Szczepański
Liczba stron: 616
Wymiary: 150x225
ISBN: 978-83-7818-576-5
Wydawca: Rebis
Oprawa: płótnopodobna z obwolutą
Miejsce wydania: Poznań
Ocena: 6/6

Autora o tak wielkich zasługach dla literatury science fiction jak Philip K. Dick nikomu dzisiaj nie trzeba specjalnie przedstawiać. Jeśli ktoś nie zna jeszcze jego dokonań, to najwyraźniej tego rodzaju literatura albo dopiero pojawia się w kręgu jego zainteresowań, albo w ogóle się w nim nie znajduje.

Wydawnictwo Rebis już jakiś czas temu wypuściło na rynek serię książek Dicka i należy zaznaczyć, że seria ta jest niezwykle atrakcyjna tak dla fanów SF, jak i dla kolekcjonerów książek, gdyż jej wydanie potrafi sprawić, że naprawdę będziemy cieszyć się z zakupu tych tomów. Opisywany właśnie Wariant drugi jest obszernym, ponad sześćsetstronicowym tomiskiem w twardej oprawie, opatrzonej obwolutą przedstawiającą jedną z prac – podobnie zresztą jak inne książki z serii – Wojtka Siudmaka, jednego z moich ulubionych twórców i głównego przedstawiciela realizmu fantastycznego. Jakby tego było mało, wewnątrz książki znajdziemy także niezwykłe, czarno-biało szkice Siudmaka, w pewien swoisty sposób bardzo odpowiednie dla zawartej w tomie treści. Ja sam więc z posiadania Wariantu drugiego jestem zadowolony podwójnie.

Wariant drugi jest następnym po części pierwszej tomem antologii opowiadań Philipa K. Dicka, których zamieszczono aż dwadzieścia siedem. Jedne teksty są krótsze, drugie dłuższe, lepsze i gorsze, napisane z większym i mniejszym rozmachem, są to utwory zawierające spory rozrzut tematyczny i ten charakterystyczny dla Dicka styl, który zadeklarowani fani pisarza niewątpliwie uznają za mocno rozpoznawalny. Wszystkie zamieszczone w antologii teksty pochodzą z lat 1952 – 55, kiedy to Dick produkował opowiadania niemalże taśmowo; chcąc zyskać rozgłos oraz pieniądze pisał utwory nie tylko fantastyczno-naukowe (fantastykę traktowano w tamtym czasie z lekceważeniem), ale i niesamowite, pulpowe. W utworach tych znajdziemy bardzo wiele podobieństw i powtarzających się motywów, trzeba przyznać także, że dzisiaj – kilka dekad od okresu ich powstania – nie odnajdujemy w nich także niczego specjalnie nowatorskiego i innowacyjnego. Mimo to jednak teksty zawarte w Wariancie drugim zasługują na poznanie, a dickowski sposób pisania i konstruowania fabuły bez wątpienia niejednemu czytelnikowi sprawi dużo przyjemności. Wariant drugi będzie więc pozycją obowiązkową dla fanów tego pisarza, tomem pokaźnym i cieszącym oczy, ale i zbiorem tekstów niezwykle ciekawym dla każdego czytelnika lubiącego zagłębiać się w nurt fantastyki naukowej.

Poza dwudziestoma siedmioma utworami, jakie zawarto w tej obszernej antologii, znajduje się w niej także niezwykle ciekawy, otwierający całość i dość obszerny tekst Macieja Parowskiego, zatytułowany Niefilmowy pisarz filmowców. Tekst ten nawiązuje do utworów Dicka wykorzystanych na dużym ekranie, jak również opisuje sylwetkę pisarza i zawiera rozliczne interpretacje Parowskiego na temat Dicka oraz jego utworów zawartych w Wariancie drugim.

Po tekście Macieja Parowskiego przejdziemy do zamieszczonej tutaj także Przedmowy do wydania amerykańskiego, tekstu Normana Spinrada pochodzącego z roku 1986. Na kilku stronach Spinrad zwraca uwagę na to, jak utalentowanym praktykantem sztuki pisania był Dick w początkach swojej kariery, jak wiele pracy w nią wkładał, porównuje Philipa do innych pisarzy i przybliża nam tamten miniony okres, w jakim krótkie formy prozatorskie tworzył młody autor. Cofamy się więc kilka dekad wstecz, zagłębiając się w niezwykle intrygujące fakty i opisy tamtych lat twórczości Dicka.

Efekt pracy, jaką włożono w powstanie Wariantu drugiego, jest imponujący i w pełni zadowalający. Na samym końcu antologii wydawca zamieścił także listę opowiadań wraz z datami ich powstania i przypisami samego Dicka, ułożoną chronologicznie i uzupełniającą całość o kolejne fakty. Wariant drugi da więc czytelnikowi wgląd w początkowe lata pracy pisarza obrazując rozwój jego twórczości i postrzegania, jak również zdolności pisarskich, które już w tak wczesnych tekstach były dobrze widoczne. 

poniedziałek, 26 października 2015

"Miniony świat", Dennis Lehane


Autor: Dennis Lehane
Tytuł oryginału: World Gone By
Seria: Joe Coughlin
Gatunek: thriller/sensacja/kryminał
Język oryginału: angielski
Przekład: Maciejka Mazan
Liczba stron: 344
Wymiary: 140x205 mm
ISBN: 978-83-8069-081-3
Wydawca: Prószyński i S-ka
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Miejsce wydania: Warszawa
Ocena: 4/6

Czarny kryminał, czasy panującej w Ameryce prohibicji, twardziele w płaszczach i głęboko nasuniętych na czoło kapeluszach – z jakim autorem te elementy Wam się kojarzą? W moim umyśle natychmiast, w jedną tysięczną sekundy po usłyszeniu tych słów, pojawia się jedno wielkie jak wieża Eiffla nazwisko: Raymond Chandler. Tak, panie i panowie, to właśnie ten gość, klasyk, który nadał prawdziwego znaczenia kryminałowi noir, który rozpowszechnił go i uczynił sławnym i popularnym, to właśnie on stworzył niebagatelną, jedyną w swoim rodzaju postać Phillipa Marlowe’a. Nie był ani pierwszym twórcą w tym gatunku, ani ostatnim, bo nawet dzisiaj mamy autorów sięgających do mrocznych czasów prohibicji, wojen gangów i podziemnych syndykatów zbrodni. Jednym z nich jest Dennis Lehane, autor ceniony i lubiany, który swoją serią książek traktującą o przygodach Joe Coughlina przenosi nas do lat czterdziestych ubiegłego wieku.
                                                                                   
Miniony świat jest już kolejną, trzecią częścią serii poświęconej Joe Coughlinowi. Bohater ten, twardy, ale i wrażliwy, nie pozbawiony dowcipu i osiągający sukcesy w przestępczym półświatku Ybor City na Florydzie, daje się lubić. Choć wrogowie zabili jego żonę i zniszczyli jego imperium dziesięć lat wcześniej, Joe utrzymuje się na fali: jest obecnie consigliere przestępczej rodziny Bartolo, krążąc między Tampą i Kubą. Nie brak mu pieniędzy, ma piękną kochankę i władzę, jednak zawisł nad nim mroczny cień nadciągającej nieubłaganie przeszłości.

Theresa del Fresco rozbija głowę swojego męża młotkiem do krykieta, kiedy ten uderza ją butelką po winie. Kiedy zostaje skazana, w trakcie przewozu autobusem jedna z więźniarek próbuje ją zabić. Później, pod prysznicem, ma miejsce druga próba zabójstwa, jednak Theresa jest twardą sztuką, zaprawioną w takich bojach – jako złodziejka, oszustka i płatna zabójczyni wie, jak radzić sobie z tego typu kłopotami. Niestety, życie za kratkami nie jest łatwe i Theresa zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli na kogoś zapadnie wyrok, to prędzej czy później ta osoba skończy w dole w ziemi. Nie ma zmiłuj się. Dlatego używa swojego sprytu popartego atrakcyjnym wyglądem i uwodzi młodego strażnika więziennego, namawiając go, by ten udał się do Joe Coughlina i przekazał mu od niej wiadomość. Ma powiedzieć, że śmiertelne niebezpieczeństwo grozi tak jej, jak i Joemu.

Do Coughlina przychodzi z wizytą porucznik wywiadu marynarki wojennej, Matthew Biel. Oficer wie, że ludzie Joego kontrolują miejsca, w których dochodzi do pobić wywiadowców, dlatego uważa, że to właśnie oni mogą być winni. Chce mieć jednak pewność, stąd jego wizyta u Joego i zwrócenie się o pomoc w znalezieniu winnych. Lecz rząd, dla którego pracuje Matthew Biel, nie prosi, lecz wymaga. A to nie podoba się Joemu. Coughlin stawia swoje warunki, na które porucznik nie chce przystać, dlatego Joe odsyła go z kwitkiem. Na pożegnanie Biel nie zapomina o stosownej w takiej sytuacji groźbie.

Miniony świat zalicza się do tych książek, które przenoszą nas w twarde czasy ubiegłego stulecia. Szorstkość bohaterów powieści jest więc tutaj jak najbardziej na miejscu, podobnie jak brutalność i dosadność. Nie zabraknie także czarnego humoru, a nawet dowcipu dla złagodzenia atmosfery. Ogólnie jest dobrze, choć muszę powiedzieć, że brakowało mi szybszego tempa wydarzeń, ale to tylko moje subiektywne zdanie. Fani serii powinni być Minionym światem w dużym stopniu usatysfakcjonowani, a i wielbiciele czarnego kryminału także raczej się nie zawiodą.

sobota, 24 października 2015

"W sieci umysłów", James Dashner


Autor: James Dashner
Tytuł oryginału: The Eye of Minds
Seria: Doktryna śmiertelności
Gatunek: fantastyka, science fiction
Język oryginału: angielski
Przekład: Anna Dobrzańska, Rafał Lisowski
Liczba stron: 384
Wymiary: 125x195 mm
ISBN: 978-83-7985-660-2
Wydawca: Albatros
Oprawa: miękka
Miejsce wydania: Warszawa
Ocena: 4/6

Gdy trafiłem w sieci na W sieci umysłów, najpierw rzucił mi się w oczy opis książki, w którym przeczytałem o hakerze i wirtualnej rzeczywistości. Zaintrygowany pomyślałem, że muszę ją przeczytać. Dopiero nieco później sprawdziłem nazwisko Jamesa Dashnera, no i z niejakim rozczarowaniem stwierdziłem, iż tenże pan odpowiedzialny jest także za popełnienie powieści The Maze Runner, na której kanwie powstał film Więzień labiryntu. I niby wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że przypadkiem oglądałem wspomniany film i wiedziałem już dobrze, że jest on dziełem skierowanym zdecydowanie do młodego widza, podobnie zresztą jak książki Jamesa Dashnera.

Mimo wszystko jednak zabrałem się do lektury W sieci umysłów, tomu pierwszego cyklu Doktryna śmiertelności. Rzeczywiście, tak jak się spodziewałem po wcześniejszym rozeznaniu, i ta powieść jest swojego rodzaju „młodzieżówką”, czyli nie do końca tym, co miałem nadzieję przeczytać.

Fabuła powieści skupia się wokół przygód użytkownika wirtualnego świata, szesnastoletniego Michaela, jakie ten przeżywa wraz ze swoimi przyjaciółmi. Już na samym początku poznajemy wirtualny świat gry, której użytkownikiem jest Michael, kiedy chłopak wraz z dziewczyną o imieniu Tanya znajdują się na moście Golden Gate. Poznajemy ich w VirtNecie, we Śnie, jak zwykli określać grę jej użytkownicy. Co więcej, czytelnik spotyka ich w sytuacji dość kryzysowej, gdyż dziewczyna chce skoczyć z mostu i próbuje popełnić w ten sposób samobójstwo. Tanya łamie kod gry, czego efektem jest wyrwanie sobie z głowy chipu nazywanego rdzeniem, a Michael próbuje ją powstrzymać przed skokiem, lecz bezskutecznie – oboje spadają i uderzają w twardą jak beton powierzchnię wody.

Michael po krótkiej chwili intensywnego bólu zostaje wybudzony ze Snu. Leży w nerwoskrzyni, którą użytkownicy nazywają – ze względu na podobieństwo – po prostu trumną. Chłopak nie może otrząsnąć się z tego, co zdarzyło się we Śnie, kontaktuje się więc ze swoimi przyjaciółmi. Dowiaduje się, że w sieci krążą pogłoski, iż tajemniczy użytkownik nazywający siebie Kaine więzi ludzi w VirtNecie i nie pozwala im się obudzić. Użytkownicy – tak jak Tanya na moście – popełniają przez tego cyberterrorystę samobójstwo.

Sytuacja komplikuje się, kiedy idąc do szkoły Michael zostaje porwany przez elegancko ubranych mężczyzn w czarnych maskach. Szybko okazuje się, że chłopca i jego przyjaciół będzie czekało trudne, wymagające użycia ich hakerskich umiejętności zadanie.

Tak z grubsza przedstawia się wstęp do historii Michaela. Jak to zwykle bywa w książkach skierowanych do młodego czytelnika, kolejne strony mijają jak z bicza strzelił, czyta się powieść szybko i bez żadnych problemów. Jedno zdarzenie goni drugie, ale trzeba zauważyć, że ich logika i konsekwencja zostały przez autora zepchnięte na dalszy plan, gdyż James Dashner pisząc W sieci umysłów stawiał przede wszystkim na żywą akcję, nie przejmując się zbytnio uwiarygodnieniem autentyczności przedstawianych wydarzeń.

W sieci umysłów jest powieścią wykorzystującą motyw walki dobra ze złem, stary jak świat i do granic możliwości wyeksploatowany. Jednak fabularnie jest to książka dość ciekawa, lekka, a pełen nowoczesnych technologii i rozwiązań świat, w jakiej cała rzecz się dzieje, może zaintrygować. Oczywiście głównym jej odbiorcą powinna być młodzież, ale myślę, że i starszemu czytelnikowi może się spodobać ta sympatyczna, niewymagająca książka. Można przy niej całkiem miło spędzić czas, a pomysły autora zwracają uwagę na widoczne i w naszym świecie uzależnienie od sieci, które rzeczywiście może posunąć się do daleko idących skutków. 

środa, 21 października 2015

"Niemartwi. Ciała wasze jak chleb", Mikołaj Marcela


Autor: Mikołaj Marcela
Tytuł oryginału: Niemartwi. Ciała wasze jak chleb
Seria:
Gatunek: horror
Język oryginału: polski
Przekład:
Liczba stron: 320
Wymiary: 140x205 mm
ISBN: 978-83-7642-606-8
Wydawca: Pascal
Oprawa: miękka
Miejsce wydania: Bielsko-Biała
Ocena: 2/6

Od czasu do czasu nachodzi mnie refleksja na temat literatury, gier i filmów traktujących o zombie, rodzących w moim umyśle nieodmiennie to samo pytanie: kiedy wreszcie umarlaki przestaną być modne? Temat żywych trupów jest swoistym ewenementem, i to na skalę światową, bo jak coś tak bardzo wtórnego i wyeksploatowanego może być jednocześnie czymś tak bardzo popularnym?

Robert Kirkman i Jay Bonansinga stworzyli fenomen na skalę światową, ekranizując swoje powieści i czyniąc z nich serial o niezwykłej wręcz popularności. Max Brooks i Brad Pitt dołożyli do tego World War Z, a w końcówce lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku pod to wszystko podwaliny położył George Romero, odpowiedzialny za horrory o ożywionych martwych. Nie wspominając już o innych przykładach, popatrzmy, ile to już lat umarlaki zginąć nie chcą. Kilkadziesiąt.

Żywe trupy mają się więc świetnie, a z biegiem czasu od oryginalnych (kiedyś) pomysłów kolejni twórcy odcinają kupony, chcąc i dla siebie zagarnąć coś z tej niewytłumaczalnej popularności zombie. Jednym z nich jest Mikołaj Macieja, który swoją powieścią Niemartwi. Ciała wasze jak chleb udowadnia, że sam jest zauroczony twórczością pomysłodawców The Walking Dead.

Tak, dobrze czytacie. Chcielibyście dostać The Walking Dead przeniesiony w polskie, znane Wam realia? Oto i jest. Warszawa, Bieszczady, Polacy jako bohaterowie, no i oczywiście te same co wszędzie szwendające się, kłapiące gnijącymi szczękami zombiaki. O, sorry, nie te same, bo niby w niemartwych Mikołaja Marceli zachodzi pewna istotna różnica, która jednak w praktyce nie za bardzo się sprawdza.

O samej fabule słów kilka. W roku 2016 wybucha pandemia, świat ogarnia chaos i śmierć, ludzie próbują wygrać beznadziejną walkę, nieumarłych jednak ciągle przybywa i przybywa. Miasta obracają się w ruinę, stają się wyludnione, a ich ulicami szwendają się niemartwi. Lena, nastolatka, wędruje pomiędzy zabudowaniami Warszawy, chcąc dotrzeć do swojego domu. Kiedy wreszcie do niego dociera, okazuje się, że nadal jest tutaj jej matka. Niestety kobieta już nie żyje, stała się niemartwą. Zrozpaczona dziewczyna poddaje się i w chwili, kiedy już niemal zostaje ugryziona, dzieje się coś nieoczekiwanego: z jakiegoś powodu niemartwi przestają atakować żywych, ruszają po prostu w swoją stronę, ignorując ludzi.

Przenosimy się w leśne zastępy Bieszczad, w których żyje samotny mężczyzna w średnim wieku. Nazywa się Michał i kiedyś miał żonę i córkę, był lekarzem. Teraz jednak jest tylko samotnikiem w leśnej głuszy, polującym na zające i króliki. Wiedzie spokojne, ciche życie z dala od chaosu rozgrywającego się w innych częściach świata, aż do dnia, kiedy to podczas polowania natyka się na grupę ludzi i niemartwego. Nie do końca rozumiejąc sytuację, widzi dziewczynę w niebezpieczeństwie, ratuje ją więc i ucieka wraz z nią do swojej chatki.

W Niemartwych nadal pozostający przy życiu ludzie bardzo się od siebie różnią i patrzą w odmienny sposób na to, co stało się ze światem. Tworzą ugrupowania, skupiające w sobie zwolenników tej czy innej filozofii. Mamy więc Pantery – ludzi walczących z niemartwymi, uważających, że to człowiek powinien dominować na świecie i należy wybić wszystkich nieumarłych. Kontrastowo dostajemy także Kult Brata Ezechiela, sektę skupiających naiwnych i łatwowiernych, wierzących, że niemartwi są nieśmiertelnymi, że nie można ich zabijać, lecz korzystać z daru nieśmiertelności, który mogą ofiarować człowiekowi poprzez ugryzienie. Mamy jeszcze także Radę Ludzkości, ochraniającą ludzi przed nieumarłymi, strzegącą ludzkich osiedli, wyposażoną w broń i wojskowe samochody. No i znajdą się jeszcze samotne wilki takie jak Michał, pustelnik.

Napisałem, że w książce Niemartwi zachodzi pewna odmienność w stosunku do innych książek opisujących zombie. Chodzi tutaj o nagłe zaprzestanie atakowania ludzi, ma się rozumieć. Nie chcę w tej kwestii spojlerować, więc nie pociągnę tematu dalej, jednak coś takiego dla mnie osobiście jest totalną bzdurą, zaprzeczającą całkowicie istocie bytu zombie.

Motyw apokalipsy postrzegany jako przesiew, pozbycie się słabych ogniw w szeregach ludzkości również do szczególnie nowatorskich nie należy, ale w zasadzie nie robi to żadnej różnicy. Podsumowując, Niemartwi są zdecydowanie mało oryginalną kalką The Walking Dead, opowieścią bazującą na pomysłowości Kirkmana i Bonansingy. Książkę czyta się dość przyjemnie, choć momentami autor nie radzi sobie z odpowiednią przejrzystością scen walk. Przenosimy się z jednego punktu w czasie do drugiego, z teraźniejszości do przeszłości, podczas gdy Mikołaj Marcela z wolna układa wszystkie elementy układanki na swoim miejscu. Wraz z upływem stronic jednak nie rośnie zbytnio ciekawość czytelnika, brakuje w powieści także odpowiedniej dozy napięcia, przez co przelatujemy kolejne kartki raczej bez większych wrażeń emocjonalnych. Bohaterowie zaś to tylko przedstawiciele swych dawnych zawodów, ciągle odnajdujący się w niesprzyjającej rzeczywistości i radzący sobie z kolejnymi przeciwnościami. Mało który jest interesujący, choć nie są tylko papierowymi postaciami, a szczególnej sympatii nie budzi chyba żaden; są czytelnikowi w dużej mierze po prostu obojętni.

Na koniec parę słów o wydaniu powieści. Wydawnictwo Pascal opakowało całość okładką nawiązującą do komiksów z serii The Walking Dead, czarno-białą z krwiście czerwonymi elementami. Dzięki temu powieść prezentuje się tak, jak ma się prezentować, czyli jak horror klasy którejś tam, wpisany w kanon opowieści o zombie. Oryginalnym zabiegiem drukarskim natomiast są czarne ramki na bokach i krawędziach stron, przez co powieść Marcela –  z każdej zewnętrznej strony – jest sugestywnie czarna. Ot, taka mała ciekawostka, uzupełnienie powieści co najwyżej przeciętnej, skierowanej raczej do fanów uniwersum żywych trupów niż do przypadkowego czytelnika. 

poniedziałek, 19 października 2015

"Sieć rozkwitającego kwiatu", Lisa See


Autor: Lisa See
Tytuł oryginału: Flower Net
Seria: Czerwona księżniczka
Gatunek: thriller/ sensacja/ kryminał
Język oryginału: angielski
Przekład: Robert Ginalski
Liczba stron: 416
Wymiary: 135x215 mm
ISBN: 978-83-7943-598-2
Wydawca: Świat Książki
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Miejsce wydania: Warszawa
Ocena: 2/6

Zabierając się do czytania pierwszego tomu trylogii Czerwona księżniczka Lisy See, czyli Sieci rozkwitającego kwiatu – przyznaję szczerze – nie wiedziałem tak do końca, czego się spodziewać. Ani wcześniejszych dokonań, ani nazwiska Lisy See nie znałem, bo i skąd, skoro nie czytuję romansideł. Za to zmylił mnie nieco blurb tej książki, wywołując we mnie wrażenie, że będę miał do czynienia raczej z kryminałem bądź thrillerem. Co – w zasadzie – jest w dużym stopniu zgodne z prawdą.

Ale przejdźmy już do samej książki. Cała rzecz zaczyna się od lodowiska w Chinach, na które dziadek zabrał swoją wnuczkę. Dziewczynka jeździ na łyżwach, dziadek też, oczywiście, a kiedy mała Mei Mei zalicza wywrotkę, okazuje się, że spod lodu przygląda jej się trup białego człowieka. I to by było na tyle z dziadkowego pomysłu o fajnej zabawie z wnuczką.

Na miejsce wywrotki przybywa niezwykle atrakcyjna inspektor chińskiej policji, Liu Hulan, aby poprowadzić czynności śledcze na miejscu znalezienia ciała. Pani inspektor jest niezwykle zdolna i szybko wychodzi na jaw, nawet bardzo szybko, że trup nagiego człowieka pod lodem należy do syna amerykańskiego ambasadora, Billy’ego Watsona. Co z tego wynika? Ano fakt, że skoro pod lodem znaleziono martwego i nagiego Amerykanina, to Chiny będą musiały nawiązać współpracę z USA.

Z kolei w Los Angeles mister David Stark, prokurator z prokuratury federalnej (no bo przecież nie z pralni), przy współpracy z agentami FBI rozpracowuje chińskie gangi. Dwaj agenci FBI zabierają go więc na statek przewożący nielegalnych chińskich imigrantów, których liczba sięga pół tysiąca. Na samym statku zaś okazuje się, że w nocy opuściła go załoga, pozostawiając Chińczyków samym sobie. Na domiar złego nadciąga sztorm i śmigłowiec FBI nie może odlecieć z pokładu, wygląda więc na to, że odważny David, agenci i sami imigranci muszą połączyć siły, by przetrwać nadciągającą burzę.

Kiedy sytuacja się uspokaja, tknięty instynktem David znajduje w zalanej wodą ładowni rozkładające się zwłoki Chińczyka z rolexem na nadgarstku. Od starego imigranta dowiaduje się, że są to zwłoki Guanga Henlou, Czerwonego księcia, syna magnata finansowego Guang Mihgyuana. Co z tego wynika? Ano fakt, że USA będzie musiało nawiązać współpracę z Chinami.

Któż byłby lepszym kandydatem na głównego uczestnika wycieczki do Pekinu niż David Stark? Ha, no właśnie, pewnie nikt. A któż inny nawiązałby efektowniejszą współpracę z piękną inspektor chińskiej policji niż przystojny, czujący mrowienie w kroczu przy każdym spojrzeniu przypadkowej kobiety w samolocie niż David Stark? Odpowiedź już znacie.

No dobra, bez żartów, panowie i panie. Prawda jest taka, że Lisa See – choć styl pisania ma całkiem przyjemny – to jednak pod względem kryminalnym nie zachwyciła. Co, szczerze mówiąc, żadnym zaskoczeniem nie jest, nawet jeśli sprawa z początku wyglądała inaczej. Fabuła nie powala stopniem skomplikowania, nie trzyma w napięciu, bohaterowie także zbyt głębocy nie są, że się tak wyrażę. Mimo wszystko czyta się Sieć rozkwitającego kwiatu całkiem znośnie, nawet kiedy już na scenę wkracza dream team Hulan/ Stark – chociaż wtedy robi się już nieco nudnawo. Niby mamy tutaj morderstwo, i to niejedno, niby mamy zagadkowe poszlaki wskazujące na jednego sprawcę, niby otrzymujemy zderzenie kulturowe i niezłe opisy, ale – tak w zasadzie – to mocno się po czasie nudzimy, a efektem lektury jest rozczarowanie. Jakby ktoś jeszcze tego nie wyczytał, to dodam, że szału wielkiego przy tej powieści nie będzie, czy to pod względem kryminalnym, czy jakimkolwiek innym. Autorka starała się skomplikować fabułę, ale raczej ze znikomym efektem. Sieć rozkwitającego kwiatu to czytadło dla zabicia czasu z braku jakiejkolwiek innej alternatywy, ot co.

Na koniec dodam, że gdyby tę recenzję napisała kobieta, z dużą pewnością zakładam, że byłaby to recenzja znacznie bardziej pozytywna. Z pewnych jednak względów, całkiem wyraźnych, naturalnie, ja sam za kobietę uchodzić nie mogę, dlatego efekt czytania Sieci rozkwitającego kwiatu jest, jaki jest. 

niedziela, 18 października 2015

"Wypisy z księgi mroku", Jacek Jarecki


Autor: Jacek Jarecki
Tytuł oryginału: Wypisy z księgi mroku
Seria:
Gatunek: fantastyka, opowiadania
Język oryginału: polski
Przekład:
Liczba stron: 180
Wymiary: 148x210 mm
ISBN: 978-83-63783-86-0
Wydawca: Goneta
Oprawa: miękka
Miejsce wydania: Warszawa
Ocena: 4/6

Po niedawnej lekturze zbioru opowiadań Jeffreya Archera przyszła kolej na antologię krótkich tekstów naszego rodzimego autora, Jacka Jareckiego. Kim ten pan jest ani skąd pochodzi, tego nie wiem. W zasadzie to na jego temat wiem tylko tyle, że w wydawnictwie Goneta wydał swój zbiór opowiadań, że – prawdopodobnie – jest to jego debiutancka publikacja, oraz że Jacek Jarecki, a raczej jego teksty, mają potencjał.

Wypisy z księgi mroku są już kolejną drukowaną publikacją internetowego wydawnictwa Goneta, która wpadła w moje ręce. Dla formalności dodam, że drukowana książka, podobnie jak jej poprzedniczki zajmujące miejsce na moich regałach, znowu cieszy oczy eleganckim wydaniem. Błyszcząca okładka, biel stronic – ta jakość staje się już, jak widać, znakiem firmowym druków sygnowanych logotypem Gonety. Gdyby więc komuś przyszło do głowy kupić sobie którąś z drukowanych książek znajdujących się w ofercie tego wydawnictwa, może być spokojny o jakość jej wydania pod względem wyglądu.

Jacek Jarecki charakteryzuje się bujną wyobraźnią i sposobem pisania, który wciąga czytelnika w każdy kolejny tekst. A ich tematyka, to trzeba jasno i wyraźnie powiedzieć, jest dość różnorodna. W tym niespecjalnie grubym, bo obejmującym zaledwie sto osiemdziesiąt stron zbiorze opowiadań znajdziemy teksty, których fabuła łączy rzeczywistość z wirtualnym światem, natkniemy się na opowiadania wybrzmiewające echem znanych opowieści grozy z nurtu weird tales, przeniesiemy się w koszmarną, chaotyczną, nacechowaną totalitaryzmem przyszłość. Te trzynaście niedługich tekstów tworzących Wypisy z księgi mroku może zadowolić niejednego fana fantastyki.

Jednym z lepszych, w moim mniemaniu, opowiadań napisanych przez Jacka Jareckiego jest Szczęściarz, tekst traktujący o Magiku, prawie siedemdziesięcioletnim mężczyźnie, żyjącym w świecie, w którym niemal zupełnie już zanikł altruizm, a ludzie zdziczeli. Humanistyczne wartości przestały mieć znaczenie, ważniejszymi stały się nowe normy życia wytyczane przez państwo totalitarne i sposoby ich egzekwowania. Rzecz dzieje się w okolicach roku 2070, czyli w nie aż tak bardzo odległej przyszłości, a sam Magik – jeśli chce zdobyć emeryturę – musi w ciągu miesiąca zabić emeryta, który wyczerpał już swoją pięcioletnią pulę. Dopiero wtedy on sam otrzyma czerwoną obrożę, która zapewni mu kolejne pięć lat życia, zanim stanie się celem dla kolejnego kandydata do pięcioletniej emerytury.

Ciekawy pomysł, prawda? Intrygujący i osobliwy, oryginalny. Podobnie jest – choć już nie tak oryginalnie – z pierwszym opowiadaniem w zbiorze, Graczem na planszy. Tematyka wirtualnej rzeczywistości i jej wpływu na ludzkie życie w realu nie jest niczym nowatorskim, ale odczuwalna w tekście atmosfera osaczenia obywatela, zjawisko pełnej kontroli państwa nad jednostką dobrze sprawdza się w tym tekście i ma całkiem niezły wydźwięk.

Woda natomiast to tekst nacechowany naleciałościami opowiadań rodem z weird tales, w którym autor sprawnie nadał zwykłej w naszym odczuciu rzeczy naturę nadprzyrodzoną. Sama fabuła tego tekstu mogłaby zostać wzbogacona o większą dawkę grozy, zamiast tego jednak Jacek Jarecki wkomponował w niego dosyć dowcipny wątek pisarski, ostatecznie jednak tekst również jest ciekawy sam w sobie. Mogłoby to być pełnoprawne opowiadanie niesamowite, co – jak mi się wydaje – dałoby lepszy efekt, ale i tak w tym przypadku jest całkiem przyzwoicie.

Wypisy z księgi mroku są publikacją co prawda niezbyt obszerną, ale zdecydowanie zasługują na uwagę. Polecam ten zbiór opowiadań wszystkim fanom fantastyki i krótkich form, gdyż nie sądzę, żeby mieli się na nim zawieść. 

piątek, 16 października 2015

Nabytki październikowe #2

I kolejna porcja czytania, a najważniejsza z tego oczywiście jest genialna "Tajemna historia" Donny Tartt, zdecydowanie najlepszej pisarki, jakiej literackie dokonania moje oczy widziały... Poza tym całkiem niezłych wrażeń spodziewam się także po lekturze "W sieci umysłów", "Paskudnej historii", "Kiedy zmieniają się fakty" oraz "Zbaw nas ode złego", a jak wypadnie reszta, to się zobaczy.


























wtorek, 13 października 2015

"Kołczan pełen strzał", Jeffrey Archer


Autor: Jeffrey Archer
Tytuł oryginału: A Quiver Full of Arrows
Seria:
Gatunek: fikcja literacka
Język oryginału: angielski
Przekład: Danuta Sękalska – Wojtowicz, Anna Brzezińska
Liczba stron: 208
Wymiary: 135x215 mm
ISBN: 978-83-7818-764-6
Wydawca: Rebis
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Miejsce wydania: Poznań
Ocena: 4/6

Nazwiska pana Archera nikomu czytającemu książki chyba nie trzeba jakoś szczególnie prezentować, prawda? Dzisiaj ten autor jest reklamą sam dla siebie, a kolejne jego powieści rozchodzą się ze sklepów w tempie iście imponującym. Oczywiście słusznie, gdyż pomysłowości i warsztatu literackiego Jeffreyowi Archerowi może pozazdrościć niejeden zawodowy pisarz.

Ostatnio jakoś nie wpadały mi w ręce książki Archera, dlatego ucieszyłem się, otrzymując do recenzji wydany niedawno zbiór jego krótkich form prozatorskich. Ta niewielka, bo składająca się z zaledwie dwustu ośmiu stron książka, zawiera w sobie jedenaście niezbyt długich tekstów oraz króciutki wstęp, w którym autor wyjaśnia, że dziesięć opowiadań zostało opartych na autentycznych wydarzeniach (które, jak sam twierdzi, potraktował ze znaczną swobodą), zaś jedno, zatytułowane Lunch, jest całkowitym wytworem jego umysłu.

Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, jak to zwykle bywa ze zbiorami opowiadań – jedne teksty podobają nam się bardziej, inne mniej. Podobnie jest z Kołczanem pełnym strzał – część opowiadań trafiła w moje gusta, inne już w mniejszym stopniu. Trzeba jednak przyznać, że styl pisania Jeffreya Archera sprawia, iż lektura każdego z jedenastu zamieszczonych w zbiorze tekstów jest przyjemnością.

Co znajdziemy w tej niewielkich rozmiarów antologii? Teksty krótsze i dłuższe, o dość dużej rozbieżności czasowej tła opisywanych wydarzeń, przenoszące nas do wielu różnych miejsc: Londynu, Chin, Nowego Jorku. Czy jest jakiś wspólny element zamieszczonych w tym zbiorze tekstów? Owszem, tym, co łączy wszystkie teksty, jest ślepy los obecny w ludzkim życiu, fortuna, która się toczy – raz szczęśliwie, raz nie. Co za tym idzie, opowiadania wypadają bardzo autentycznie, niczym historie z życia wzięte, a opisane perypetie bohaterów niejednokrotnie są tym, co może przytrafić się każdemu z nas. Traktują o ludzkiej dobroci i podłości, o fałszu, dobrych chęciach i marnych, wynikających z nich rezultatach, o słabościach i namiętnościach, a także zaskakujących wyrokach ślepego losu. Kołczan pełen strzał jawi się więc jako mieszanka tekstów po prostu o ludziach, ich życiu i wydarzeniach, w jakich uczestniczą.

W moich oczach na uwagę zasłużyły między innymi Przygoda na jedną noc – przewrotnie pomyślane opowiadanie, o dość zaskakującej puencie, Pierwszy cud – sprawnie napisany tekst oparty na biblijnej przypowieści o Trzech Królach zdążających do Betlejem z darami dla mającego się narodzić Króla Królów, oraz dość zabawny – i przekorny – Lunch.

W zbiorze znajdziemy także teksty przydługie i nudnawe, nieco zbyt przegadane moim zdaniem, w których trudniej doszukać się jakiejś szczególnie efektownej puenty. Muszę jednak stwierdzić, że czas poświęcony na lekturę Kołczanu pełnego strzał nie był czasem straconym. Kilka z zamieszczonych w książce opowiadań to zdecydowanie bardzo przyjemne w odbiorze teksty, które mogą utkwić w pamięci niejednemu czytelnikowi. Jak to zresztą bywa z dobrze napisanymi opowiadaniami, można z nich wyciągnąć jakiś morał, naukę, która można przydać nam się w naszym własnym życiu. A to zdecydowanie już świadczy o wartości tekstów Jeffreya Archera.

Kołczan pełen strzał nie skradnie czytelnikowi zbyt wiele czasu, a może go pewnych rzeczy nauczyć, wypada więc jego lekturę polecić. Jest to zbiór tekstów lekkich, zdecydowanie przyjemnych w odbiorze, zawierających raz mocniejszą, raz słabszą puentę, nad którymi warto się przez chwilę pochylić, by móc oddać się późniejszej refleksji. 

niedziela, 11 października 2015

Nabytki październikowe #1

Za oknami deszcz i wiatr, atmosfera robi się coraz bardziej domowa, a co za tym idzie - na najbliższe miesiące nie powinno zabraknąć nowych lektur. W związku z tym poczyniłem odpowiednie przygotowania, dzięki którym w październiku moja ciągle rozrastająca się, zajmująca już teraz całą ścianę biblioteczka wzbogaci się o jakieś kolejne dwadzieścia, trzydzieści tytułów. Poniżej zdjęcia kilku książek oraz komiksów, jakie doszły do mnie do tej pory:














czwartek, 8 października 2015

"Mennica", Mateusz M. Lemberg


Autor: Mateusz M. Lemberg
Tytuł oryginału: 
Seria:
Gatunek: thriller, sensacja, kryminał
Język oryginału:
Przekład:
Liczba stron: 424
Wymiary: 125x195 mm
ISBN: 978-83-8069-069-1
Wydawca: Prószyński i S-ka
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Miejsce wydania: Warszawa
Ocena: 3/6

Nietrudno zauważyć, że ostatnimi czasy polski kryminał ma się po prostu świetnie. Katarzyna Bonda czy Remigiusz Mróz odnoszą kolejne sukcesy, ale poza nimi także wielu innych autorów para się literaturą kryminalną ze skutkiem co najmniej intrygującym. Jednym z nich jest niejaki Mateusz M. Lemberg, zarabiający na życie jako lekarz. Nazwisko to dla mnie było dotąd kompletnie nieznane, choć jako jedno z dotychczasowych osiągnięć pana Lemberga bez wątpienia można wymienić nominację do nagrody za najlepszą kryminalną powieść miejską roku 2014.

W powieści Mennica Mateusz Lemberg powraca do bohaterów znanych już czytelnikowi z dwóch jego wcześniejszych książek: Zasługi nocy oraz Patrona. Ja sam nie miałem przyjemności czytać wymienionych wyżej tytułów, więc zabierając się za lekturę Mennicy rzuciłem się niejako na głęboką wodę, w wydarzenia stanowiące kontynuację tego, co zostało opisane w poprzednich dwóch powieściach. Taki brak wcześniejszego rozeznania w losach bohaterów nie stanowił jednak większego problemu. Wiadomo, że na pewno lepiej by się Mennicę czytało znając jej poprzedniczki, ale i bez nich można się stosunkowo łatwo połapać w opisywanych w najnowszej książce wydarzeniach.

A dzieje się dużo. Tymański, znany czytelnikowi również jako Hif, prowadzi sprawę znalezionego w lesie ciała zabitej dziewczyny. Jakby tego było mało, po przebadaniu terenu okazuje się, że pod świeżym trupem spoczywają jeszcze trzy niemalże kompletne szkielety, zakopane w ziemi jakieś dziesięć lat wcześniej. Wspólne miejsce zakopania wszystkich czterech ciał sugeruje jednego seryjnego mordercę, powracającego do swojego mrocznego procederu po latach, jednak wkrótce okazuje się, że szczegóły ostatniej zbrodni nie do końca pasują do tych sprzed dekady.

Agnieszka Cynowska, zwana „Cyną”, po zwolnieniu lekarskim wraca do pracy z Tymańskim. Kobieta została zgwałcona i jest w ciąży, nosi w sobie niechciane dziecko. Dodatkowo nie znosi siebie, otrzymała właśnie orzeczenie lekarskie dotyczące wyparcia własnej płci i bardzo chce stać się mężczyzną. Sama nazywa siebie „Maksem”, myśli o sobie „on”, nie „ona’, czym nie wzbudza sympatii kolegów z komendy. Wszystko wskazuje na to, że jej problemy zamiast zanikać, piętrzą się i piętrzą. Tym bardziej nie jest jej łatwo, kiedy dowiaduje się, że mężczyzna odpowiedzialny za gwałt na niej, niejaki Glistowski, wychodzi na wolność.

Witczak, stary znajomy Tymańskiego, mieszka u rodziny Sasków. Ekspolicjant zostaje zamieszany w sprawę porwania żony i siostry starego Saksa, coraz bardziej wplątując się w bardzo niekorzystny dla niego rozwój wydarzeń.

Mennica jest kryminałem, którego elementy wskakują na miejsce wraz z rozwojem opisywanych w nim wydarzeń. Dzieje się dość, by nie nudzić się przy książce, a trzeba przyznać, że czym więcej czytamy, tym ciekawiej się robi. Kryminalna układanka, jaką wymyślił sobie autor, to chyba najlepsza cecha tej powieści.

Jedynymi minusami prozy Mateusza Lemberga są w moich oczach dwie rzeczy. Pierwsza, to nadmiernie chaotyczny styl pisania autora. Krótkie zdania, przeskakiwanie z tematu na temat, z epizodu na epizod, zbytnia oszczędność opisów, niedługie rozdziały, zagłębianie się w wątki obyczajowe i życie prywatne bohaterów – to wszystko sprawia, że napięcie nie jest stopniowane tak bardzo, jak powinno być. Podczas lektury miałem wrażenie, że autor chciał zbyt wiele zawrzeć w tej stosunkowo krótkiej powieści, posługując się absolutnym minimum opisów. Gdyby pewne wątki rozbudować, zaciekawić nimi bardziej czytelnika, powieść wypadłaby nieco lepiej, a przynajmniej tak mi się wydaje.

Drugą rzeczą, która nieco psuła mi lekturę, była szablonowość bohaterów (nie wszystkich, oczywiście, bo Cyna/ Maks to postać nad wyraz ciekawa i mocno kontrowersyjna). Jednakże taki Tymański niczym szczególnym z plejady znanych już policjantów/ detektywów się nie wyróżnia, podobnie zresztą jak środowisko policyjne przedstawiane w powieści. Wyróżniać się nie wyróżnia, za to wygląda bardzo wiarygodnie, o co chyba autorowi chodziło, więc uznać to należy z pewnością za plus. 

niedziela, 4 października 2015

"Straszne zamczysko", Elżbieta Gros


Autor: Elżbieta Gros
Tytuł oryginału: Straszne zamczysko
Seria:
Gatunek: thriller/ sensacja/ kryminał
Język oryginału:
Przekład:
Liczba stron: 436
Wymiary: 148x210 mm
ISBN: 978-83-63783-87-7
Wydawca: Goneta.net
Oprawa: miękka
Miejsce wydania: Warszawa
Ocena: 3/ 6

Drukowanych książek wydawnictwo Goneta.net nie ma jeszcze w swej ofercie zbyt wielu, ale bez wątpienia można zauważyć, że z czasem przybywa ich coraz więcej. Sam stałem się posiadaczem trzech, a nawet czterech z nich, między innymi Strasznego zamczyska napisanego przez panią Elżbietę Gros.

Nie znając wcześniej wydanych przez to wydawnictwo drukowanych książek, zaraz po otrzymaniu paczki przyjrzałem się Strasznemu zamczysku. I muszę przyznać, że powieść prezentuje się wyjątkowo elegancko ze swoją błyszczącą okładką, białym papierem stronic i charakterystycznym dla Gonety tyłem okładki, który jest cechą łączącą wszystkie wydane przez to wydawnictwo drukowane książki. Słowem, pierwsze wrażenie było jak najbardziej pozytywne: książka cieszy oczy swym wyglądem.

Zabrawszy się za lekturę zamieszczonego w niej tekstu stwierdziłem, że dość duża czcionka, jaką zastosowano przy składzie, jest kolejnym plusem Strasznego zamczyska – powieść czyta się niezwykle wygodnie i szybko, a starszym czytelnikom przypomną się bez wątpienia książki wydawane niegdyś przez wydawnictwo Duże litery, takie jak na przykład Kraina chichów Johnatana Carrolla.

Opisawszy jej wygląd zewnętrzny, możemy skupić się teraz na zawartości książki. Straszne zamczysko stanowi połączenie powieści grozy z kryminałem i nie ma co ukrywać, że taka mieszanka często skutkuje naprawdę ciekawym efektem. Tutaj mamy do czynienia z pałacem wymagającym solidnego remontu, otoczonym przez park zarośnięty i niemalże zapomniany. Zamek jest zamieszkały przez rodzinę Roberta Grabskiego, syna seniora rodu, który wraca do naznaczonej znakiem czasu gotyckiej budowli, do żony i córki. Już od samego przyjazdu Roberta do zamku zaczynają dziać się dziwne rzeczy: pojawiają się zjawy, dziwne, przyprawiające o ciarki odgłosy, i – wreszcie – nagła śmierć chłopca Bobusia, który wypada przez otwór w zamkniętej na klucz wieży.

To jednak zaledwie początek. Niedługo potem umiera także matka Bobusia, Teresa, a wezwany do zamku doktor Rudzki odkrywa, że obojgu podano silnie działającą truciznę. A skoro doszło do morderstwa, należy powiadomić policję, czyli do zamczyska przyjeżdża inspektor Wolski, jego zastępca Dariusz Raczyński oraz technicy. Jak to zwykle w kryminałach bywa, inspektor szybko zaczyna przesłuchania mieszkańców starego zamku.

Tak też z grubsza wygląda fabuła Starego zamczyska. Już na pierwszy rzut oka widać, że autorka nie zaserwowała czytelnikowi szczególnie oryginalnej powieści, bo wszystko to już gdzieś było. Mimo to czyta się tę książkę szybko i dość przyjemnie, a jeszcze przyjemniej byłoby, gdyby autorka więcej pracy włożyła w dialogi, które rażą – trzeba to niestety powiedzieć – sztywnością i wyjątkowym brakiem autentyzmu. Także zachowanie poszczególnych bohaterów może miejscami budzić uśmieszek politowania czy nawet dwa, ale tym, co najbardziej rzuca się w oczy, jest brak umiejętności w kwestii stopniowania napięcia. Zamiast powoli rozwijać sytuację – jak to zwykle bywało w klasycznych opowieściach grozy – czyli przedstawić najpierw bohaterów, potem ich wzajemne relacje, a następnie przechodzić do tej czy tamtej zjawy – pomalutku i spokojnie – pani Elżbieta rzuca w czytelnika tym i tamtym zdarzeniem, sprawiając wrażenie, jakby poszczególne, zachodzące w fabule epizody pojawiały się przypadkowo, nie do końca konsekwentnie przemyślane.

Inną sprawą jest fakt, że Stare zamczysko wymagało surowszej korekty niż ta, która miała miejsce. Styl pisania autorki może pozostawiać wiele do życzenia, a szyk co poniektórych zdań i literówki tu i ówdzie odbijają się na ostatecznej czytelniczej ocenie. Sama korekta to oczywiście za mało, by nadać przeciętnej książce rysów dobrze napisanej powieści – Stare zamczysko właśnie taką przeciętną powieścią jest; książką, która swą zawartością zadowoli tylko tych mało wymagających czytelników.