Tak
już jakoś mam, że za bestsellery zabieram się dopiero wtedy, kiedy szum o nich
nieco ucichnie… Dokładnie tak samo było w przypadku wydanej już jakiś czas temu
Word war Z. Najpierw obejrzałem
kinową, luźną adaptację książki, mimo iż fala zachwytów nad zombie omijała mnie
raczej od dość dawna. Jednak superprodukcja z Bradem Pittem w roli głównej –
pomimo moich wcześniejszych obaw – okazała się filmem nad wyraz dobrze
zrealizowanym, więc ostatecznie zdecydowałem się sięgnąć po książkę Maxa
Brooksa. Od razu przyznam, że po obejrzeniu filmu spodziewałem się czegoś zgoła
innego.
Word war Z jest zbiorem relacji
uczestników Wojny totalnej, walki
ludzkości z wirusem zombizmu, spisanych po zakończeniu czasu Wielkiej Paniki. W
formie przesłuchań i wywiadów przedstawiono wspomnienia bardzo wielu ludzi, nie
tylko żołnierzy biorących udział w zmilitaryzowanych akcjach, ale także cywili
zmuszonych do ratowania własnego życia w obliczu zagrożenia ze strony żywych
trupów. Taka właśnie, a nie inna forma dodaje całości realizmu, sprawia
wrażenie autentycznych, wstrząsających przeżyć, choć przecież opisywane
wydarzenia są najczystszego rodzaju fikcją literacką. Pozwala czytelnikowi
postawić się w trudnej sytuacji bohaterów, tym bardziej, że ich „zwyczajność”
sprawia, że podczas czytania z przerażeniem uświadamiamy sobie, że to samo
mogłoby przydarzyć się nam.
W
treści poszczególnych przesłuchań odnajdujemy wiele wskazówek dotyczących tego,
jak bohaterowie radzą sobie w czasie pandemii, jakie środki ostrożności muszą
przedsięwziąć, by nadal unikać zarażenia wirusem. Word war Z mogłoby więc być także swoistego rodzaju oryginalnym
poradnikiem, traktującym o tym, jak przeżyć w czasie apokalipsy zombie. Gdyby,
naturalnie, taka mogłaby kiedykolwiek mieć miejsce.
Forma,
jaką obrał autor w celu napisania swojej książki, jest ciekawa i mocno
osobliwa, w dużym stopniu także bardzo adekwatna do opisywanej tematyki.
Niemniej jednak podczas czytania, wraz z przewracaniem kolejnych stron, zaczęła
mnie nieco nużyć. Pięciuset stronicowe tomisko zawierające same tylko relacje,
opisy, wspomnienia, to trochę dla mnie za dużo, jak się okazuje. Brakowało mi
ciągłości fabularnej, głównych bohaterów, i choć książka została napisana
według wcześniej przemyślanego, logicznego schematu, mimo tego, iż tematyka
kolejnych jej części jest ułożona systematycznie, to jednak podczas czytania odczuwałem
brak konkretnej fabularnej osi. Choć coś takiego w zasadzie jest, jeśli
spojrzeć na całość jak na wojnę totalną. Nie występują tylko we wszystkich
relacjach ci sami bohaterowie, co dla jednych będzie na plus, a dla innych
odwrotnie. Ale taką formę, z konkretnymi, głównymi bohaterami, akurat oferuje
nam film, będący ekranizacją i uzupełnieniem książki.
Jak
by nie było, Word war Z jest tworem
mocno ciekawym i oryginalnym, dodającym kolejny – całkiem spory – element do niemłodej
już legendy zombie. Mnie ona już dość się przejadła, więc to nowe, świeże
spojrzenie całkiem mi się podobało, nawet jeśli nie w stu procentach.
Mam ją na półce i czeka na swoją kolej ;) Ach, jak ja lubię wszelkie twory z zombie związane :)
OdpowiedzUsuńNo, to super. W takim razie ja poczytam o Twoich wrażeniach ;-)
UsuńFilm już widziałam, więc teraz czekam tylko na dobry moment, żeby też ją przeczytać :)
OdpowiedzUsuńI o Twoich wrażeniach też na pewno przeczytam ;-)
Usuń