Czy
istnieją poziome ściany, czyli kilka słów na temat „Tożsamości Rodneya
Cullacka”
Mój
głód cyberpunku bez przerwy daje znać o sobie, drążąc synapsy, każąc rozglądać
się wokół w poszukiwaniu nowej dawki tego niezwykłego tworu i z roku na rok
stając się coraz silniejszym. Taki stan spowodowany jest prostym faktem:
mianowicie na rynku literatury i kinematografii cyberpunkowej zbyt niewiele
jest dzieł godnych uznania, takich, które swą wymową dadzą fanom sto procent
satysfakcji. Tak sądzę. Dlatego nadal szukam czegoś, co wypełni braki, olśni
mnie i sprawi, że mój umysł poczuje się zaspokojony.
Miałem
pewną nadzieję, że powieść Tożsamość
Rodneya Cullacka zdoła podołać temu trudnemu zadaniu. Nie zważałem na to,
iż ta książka jest debiutem pana Angermana na rynku fantastycznym. W ogóle nie
znoszę oceniania powieści przez pryzmat debiutu właśnie, i staram się nie brać
tego faktu pod uwagę. Dlatego pełen entuzjazmu zabrałem się za czytanie
książki, kiedy tylko wpadła mi w ręce.
Ale
po kolei. Tożsamość… przenosi nas do
świata roku 2368, w którym biomodyfikacje i upgrade’y ludzkiego organizmu są
już na porządku dziennym. Poznajemy dwudziestopięcioletniego Richarda Zongę,
wysoko wyspecjalizowanego agenta poziomu ósmego, wykonującego zlecenia dla Matki
i Imperatora. Poznajemy go w momencie, gdy rozwala jednemu facetowi w barze
czaszkę i trafia na leczenie do Rodneya Cullacka. Co dziwne, spotyka go tutaj
niespodzianka: od Rodneya dowiaduje się, że wcale nie ma dwudziestu pięciu lat,
lecz pięćdziesiąt osiem. A także tego, że rzeczywistość, w której żyje, jest
kłamstwem.
Rozmowa wychodzi na jaw i Richard
zostaje uznany za zdrajcę. Musi uciekać przed innymi agentami Matki, a
jednocześnie stara się odkryć prawdę o otaczającym go świecie.
Tożsamość… jest powieścią nacechowaną żywą akcją. Czyta się
ją szybko, nie trzeba zbytnio wysilać zwojów mózgowych, bo wszystko zostało
tutaj podane w dość banalny sposób. Mamy typowego samca, mamy kobiety, mamy
strzelaniny, mamy także refleksje na temat jednostki i życia oraz dość
konturowo przedstawioną wizję świata przyszłości. Mamy także – w stopniu niemal
ocierającym się o plagiat, jak mi się wydaje – wyjątkowo dużo nawiązań do
kultowego filmu braci Wachowskich, Matrixa.
Nie da się o tym nie napisać, więc biorę się do roboty.
Dam sobie głowę uciąć, że pan Angerman
jest wielkim fanem wymienionego wyżej filmu. Ja również jestem, dlatego nie
umknęły mi zbieżności. Powiem więcej: sądzę, że cały pomysł na swoją książkę
pan Angerman oparł na fabule Matrixa
właśnie, choć to – oczywiście – jest tylko mój domysł. Niemniej poniżej podam
kilka przykładów, które za tą koncepcją przemawiają. Nie wszystkie, żeby nie
spojlerować. Kilka.
Przede wszystkim – Richard Zonga jest w
powieści nazywany „Zbawicielem”. W filmie był Neo, którego Morfeusz nazywał
„Wybrańcem”. Obaj bohaterowie mają jeden cel: wyzwolić uciemiężoną ludność. Neo
musiał zakończyć wojnę z maszynami, a Richard ma ukazać umysłom ludzi Prawdę.
Właśnie, Prawda. W książce ciągle przewijają
się słowa „Prawda was wyzwoli”. Richard słyszy to i powtarza niejeden raz. Słowa
te musiały znajdować się akurat na tabliczce zawieszonej nad drzwiami, a w
filmie na takiej samej tabliczce, w mieszkaniu Wyroczni, widniało: „Poznaj
siebie”. Dodatkowo, w filmie jest mowa o „więzieniu umysłu, którego nie można
dotknąć ani poczuć”. Myślicie, że w Tożsamości…
nie znajdziecie odpowiednika tych słów? Ha! No i, jakby nie było, w Matrixie Morfeusz, ukazując Neo
rzeczywisty świat, także objawia mu całą Prawdę, czyż nie?
Dobrze, dość o zbyt wyraźnych
„nawiązaniach” do Matrixa. Jeśli
podałbym jeszcze kilka, zepsułbym Wam ewentualną lekturę książki, ubiegając jej
rozwiązania fabularne. Na szczęście w trakcie lektury Richard nie posiadł
umiejętności latania ani kreowania rzeczywistości za pomocą umysłu, więc przynajmniej
tyle dobrze. Kalką Neo na pewno nie jest i nie zostanie, gdyż zbyt wiele mu do
tej postaci brakuje.
Teraz jeszcze parę spraw. Mianowicie,
koszmarne dialogi i niezbyt widoczna inteligencja w wypowiedziach głównego
bohatera. Momentami ma się wrażenie, że nie jest potężnym, niezwykle sprawnym i
mega upgrade’owanym agentem ósmej – niemal najwyższej – kategorii, lecz
zagubionym dzieciakiem. Robiłby także lepsze wrażenie, gdyby nie rzucał się z
wywieszonym jęzorem i rozsadzającą jądra erekcją na każdą napotkaną babkę, no
ale widać taki miał być. Na szczęście czasem uruchamia mózg i udaje mu się
wyciągnąć kilka ciekawych wniosków (z pomocą bohaterów drugo- i
trzecioplanowych, ale jednak), no i nie można odmówić mu zapędów
filozoficznych. Przemyślenia bohatera na poszczególne tematy są niezwykle ważne
dla fabuły i wydaje mi się, że powinny zostać przedstawione w znacznie
poważniejszym świetle, z większym patosem, ale trzeba przyznać, że źle w tej
kwestii nie jest. To najbardziej warta uwagi składowa część książki.
Osobną rzeczą jest słaba korekta i
redakcja tekstu. Żeby ktoś mi nie zarzucił gołosłowności czy czepiania się,
podam ze dwa przykłady.
Pierwszy kwiatek:
„Vienn
się uchylił, ale Croasta już wbiegł po pionowej ścianie na górę i zaczęli
walczyć wręcz.” – nie istnieją
poziome ściany, panie Angerman, więc przymiotnik przed rzeczownikiem nie był
potrzebny; od razu wiadomo, o co chodzi. Poza tym określenie „wbiegł”
jednoznacznie wskazuje na to, że postać porusza się w górę. Na dół mogłaby
tylko „zbiec”, a więc część zdania „…Croasta już wbiegł po pionowej ścianie na
górę…” jest mocno, jakby to powiedzieć, niedopieszczona. Gdyby wbiegł, na
przykład, na piętro, ok. Ale „na górę”?
Drugi kwiatek:
„Vienn
tymczasem podszedł do zakrwawionej nie swoją krwią Rudyi i kazał jej się
zamknąć”. – ten kwiatuszek jest
już subtelniejszy, ale korektor i tak powinien wyłapać powtórzenie w tym samym
zdaniu (nie jest to odosobnione w książce zjawisko) i usunąć to zupełnie
niepotrzebne „nie swoją krwią”.
Poza kwiatkami stylistycznymi i
gramatycznymi, do tekstu wkradły się także błędy logiczne. I znowu nie chcę
zbytnio uprzedzać fabuły, ale powiedzcie mi, proszę, cóż to za sytuacja jest,
kiedy strzały alarmują strażników, a alarm I stopnia włącza się dopiero po
trzech minutach? Zupełnie nie rozumiem, skąd miałyby się brać te trzy minuty zwłoki
do włączenia się alarmu od momentu „zaalarmowania” strzałami strażników.
W innym miejscu natykamy się na coś
takiego:
„Chciałem
być słaby i delikatny. Nie znałem tego w dawnym życiu.” Przepraszam, ale o jakie „dawne życie” chodzi? A
kilka linijek dalej autor pisze coś, co zupełnie zaprzecza jakiejkolwiek wiedzy
bohaterów o jakimkolwiek „dawnym życiu”.
Ok, dość wymieniania. Na koniec
pozostawiam największą wadę fabuły, czyli brak jakiejkolwiek wiarygodności.
Bazowe rozwiązania istnienia takiego, a nie innego świata, w Tożsamości… pozbawione są czegoś bardzo
ważnego, a mianowicie – powodu, przyczyny. W Matrixie ludzie byli hodowani przez maszyny, a działo się tak
dlatego, że ich ciała służyły za akumulatory wytwarzające energię. Jest powód,
jest sens, jest logika.
Dzieło pana Przemka, moi drodzy, pomimo
wyraźnych ambicji autora, w efekcie końcowym wygląda bardziej jak niezbyt
ciężki do strawienia komiks niż pełnoprawna powieść fantastyczno-naukowa. Gdyby
tylko autor przedstawił całość bardziej wiarygodnie i dopracował pewne elementy
swojego stylu, na pewno osiągnąłby lepszy efekt. Nie jest zupełnie źle, ale
dobrze też nie jest. Czuję się rozczarowany chyba dlatego, że nastawiłem się na
lekturę frapującą i zdecydowanie ambitną, poruszającą i odkrywającą przed moimi
oczyma wizję nową i oryginalną. Zapychającą braki cyberpunkowe na rynku
literackim. Otrzymałem jednak zbyt dużą ilość wydumanej akcji i zbyt mało innowacyjności.
Sorry, panie Angerman. Chciałbym polecić
Tożsamość…, ale – prawdę
powiedziawszy – nie bardzo jest co. Jak
sam Pan napisał: „Prawda jest tylko
jedna”, ale, na szczęście, punkty widzenia mogą być bardzo różne.
Zajrzę ;-)
OdpowiedzUsuń