Wiadomo, że autorzy, którzy piszą
którąś już tam z kolei książkę, mogą czasem popełnić powieść gorszą lub lepszą.
Jeśli gdzieś na początku swojej literackiej kariery wyznaczą sobie wysoki
pułap, to potem najczęściej ich utwory nie mogą się równać jakościowo z tym
jednym jedynym „kamieniem milowym”. Zdarza się, że nowa książka będzie równie
dobra co ta najlepsza, zdarza się nawet, że może być i lepsza. Przykładem może
być tutaj Michael Crichton, którego przedostatnia książka, Następny, wielokrotnie przebiła kilka starszych, kultowych pozycji
w dorobku tego bestsellerowego pisarza.
Jeffery Deaver jest twórcą wielu
powieści łączących w sobie kryminał, sensację i thriller. Kolekcjoner kości dzisiaj to już klasyka, podobnie Tańczący trumniarz, Błękitna pustka czy Zegarmistrz.
Książek z Amelią Sachs i Lincolnem Rhymem w dorobku Deavera nie brakuje, a choć
autor popełnił kilka powieści z innymi bohaterami w roli głównej, to ta dwójka
jest przez czytelników zdecydowanie najbardziej lubiana. Zobaczmy więc, jak
sprawy się z mają z najnowszą odsłoną tego śledczego duetu.
Na Bahamach ginie Robert Moreno,
antyamerykański działacz. Zostaje zastrzelony przez snajpera, a szkło z
rozbitego pociskiem okna śmiertelnie rani także dwie inne osoby znajdujące się
w pokoju: przeprowadzającego wywiad dziennikarza oraz ochroniarza Roberta.
Do Lincolna Rhyme’a przychodzi jego były partner, gliniarz Lon Sellito, i
informuje go o zabójstwie. Jego zwierzchnicy chcą, aby kryminalistyk zajął się
sprawą. Okazuje się także, że ma pracować razem z Nance Laurel, panią
prokurator, która nie tracąc czasu przenosi się do tymczasowego biura, jakie
Rhyme urządził w swoim domu. Zespół zaczyna badać sprawę morderstwa Moreno.
W trakcie śledztwa wychodzi na jaw,
że będzie trzeba pojechać na Bahamy zbadać miejsce zbrodni. Lincoln wraz ze
swoim opiekunem Thomem i młodym policjantem Ronem Pulaskim wsiadają więc w
samolot, a Amelia zostaje w Nowym Jorku i podąża śladem mordercy.
Dla tych z Was, którzy znają
powieści Deavera z Sachs i Rhymem w rolach głównych, fabuła będzie typowa.
Pamiętamy o jego zamiłowaniu do zwrotów akcji, znamy sposoby, jakich używa, by
zaciekawić czytelnika. I, mówiąc szczerze, wszystkie inne elementy występujące
w Pokoju straceń także nie grzeszą
świeżością, więc nie ma co się nastawiać na jakąkolwiek innowacyjność.
Wygląda na to, że Deaver nie potrafi
obecnie utrzymać tego pułapu, jaki narzuca kilka jego poprzednich, najlepszych
powieści. Tym, co rzuca się w oczy najbardziej w trakcie lektury, jest
zbyt duża liczba niewiarygodnych, lecz wygodnych dla autora zbiegów
okoliczności. Wszystko idzie zbyt gładko, nie czujemy napięcia, a ciężko także
miejscami powstrzymać ironiczny uśmieszek cisnący się na usta. Zwłaszcza wtedy,
gdy na początku rozdziału Amelia wyrzuca swój telefon komórkowy, chwilę później
idzie do budki telefonicznej zadzwonić, a na końcu rozdziału dostaje wiadomość
sms. Hmmm. W następnym rozdziale autor owszem, pisze, że Sachs zaopatrzyła się
w telefon na kartę, jednak w poprzednim widzimy, że trochę pospieszył się w tą
wiadomością tekstową.
Ta sama sytuacja nadal rozwija się
bardzo niewiarygodnie, bo jakiś czas później okazuje się, że „ludzie” mordercy
podłożyli podsłuchy w kilku budkach telefonicznych wokół miejsca, w jakim jest
akurat Amelia. W takie rozwiązanie nie da się uwierzyć już wcale, no ale
dobrze, darujmy już tego typu zabiegi autorowi.
Fabularnie jest słabo. Deaver
żongluje postaciami, jak i w swych poprzednich powieściach, ale tym razem
wypada to wyjątkowo nieprzekonująco. Najpierw wskazuje na winę tego, potem
tamtego, jednak robi to bez większych starań o umotywowanie swojego wyboru. Co
ważniejsze, Rhyme, światowej sławy kryminalistyk, dopiero na czterysta którejś
stronie książki zwraca uwagę na coś w materiale dowodowym, co powinno być
wiadome od samego początku sprawy. Nie sposób dać wiarę temu, że mógł przeoczyć
(czy też „nie zauważyć”, jak sam to określa) jeden z podstawowych dowodów w
sprawie.
Morderca. Tym razem mamy
wyszkolonego, sprawnego i sadystycznego osobnika, który ma dojścia do sporych
możliwości i nie waha się z nich korzystać. Przy okazji jest także zapalonym
kucharzem, ciągle coś mu się kojarzy z tą czy tamtą potrawą lub składnikiem,
zapachem itp. Najbardziej irytują jego porównania kulinarne do sposobów
torturowania ludzi, bo są tak bardzo nie na miejscu, jak to tylko możliwe.
Zdarzają się także niebezpieczne sytuacje, w których zapach czegoś tam
przypomina mordercy jakąś potrawę. Tyleż to absurdalne, co niemądre. A w
posłowiu Deaver pisze, że odsyła na stronę internetową, na której zamieszcza
swoje przepisy na sposoby przyrządzania klasycznych dań.
Pokój
straceń nie wypada zbyt dobrze, niestety. Szkoda, bo nastawiłem się na
trzymającą w napięciu rozrywkę, na fabułę zaskakującą i dynamiczną. Deaver
jednak tym razem nie stanął na wysokości zadania.
Zachęciłeś mnie do tej pozycji :)
OdpowiedzUsuńZapraszam na wyzwanie czytelnicze Historia z TRUPEM
http://hugekultura.blogspot.com/2014/01/wyzwanie-historia-z-trupem.html#more
Naprawdę? Nieźle ;-)
OdpowiedzUsuń