Dan Brown. Nazwisko poważane przez jednych, przez innych uznawane za
bardzo przereklamowane. Przyznam szczerze, że już od dosyć dawna zaliczam się
do tej drugiej kategorii, co nie znaczy, że skreślam autora światowych
bestsellerów zupełnie.
Po jego kolejnych książkach nie spodziewałem się zbyt wiele. Tak samo
było w przypadku Inferno. Owszem,
tematyka związana z ponadczasowym, wiekopomnym dziełem, jakim jest i będzie Boska komedia Dante Aligheri,
zaintrygowała mnie ledwie tylko usłyszałem o nowej książce Browna. Z drugiej
strony jednak od razu miałem świadomość, że dzieło to zostanie wykorzystane do
nakreślenia kolejnej mocno naiwnej, a jeszcze mocniej naciąganej fabuły. Mimo
to jednak, gdy poszedłem do „Żabki” po marlboro, dałem się skusić i przy okazji
kupiłem egzemplarz Inferno. Jak
przystało na ambitną literaturę, sześćsetstronicowa powieść (wraz z nie mniej
chyba popularnym Doktor Sen Kinga)
stała sobie wśród najnowszych wydań bardzo pobudzającej intelekt prasy, czyli
„Pani domu” itp. itd. etc. Siła reklamy jest wielka, to można stwierdzić bez
żadnych wątpliwości, widząc okładki tych książek w takich sklepach jak „Żabka”
właśnie, na autobusach, billboardach, supermarketach, wszędzie. Jaki z tego
wniosek? Otóż bardzo prosty. Wyłożyć kasę na reklamę, nagłośnić książkę,
upchnąć ją gdzie się tylko da i sukces wydawniczy mamy murowany. Co z tego, że
opinie mogą być nieprzychylne? Co z tego, że czytadło takie może aspirować co
najwyżej do miana literatury rozrywkowej? Cóż z tego, że ambicji i głębi w tym
tyle, co kot napłakał? No właśnie. Co z tego?
Już Wam mówię. Nic. Dosłownie nic, bo tu liczy się kasa, liczą się
zwracające się wydatki i późniejszy zarobek. Inwestycja, która przynosi
wielokrotnie większe od wkładu zyski. Taki właśnie jest biznes wydawniczy. Wydawnictwo,
które na to stać, bierze książkę – mniejszego lub większego gniota – i kampanią
reklamową sprawia, że gniot ten dociera do docelowych (czytaj: niewymagających
intelektualnie) czytelników. Taka powieść nie musi, a nawet nie może być zbyt
ambitna i wymagająca, ponieważ musi trafić w jak najszersze gusta – od tych
płytszych aż po głębsze. Dan Brown doskonale zdaje sobie z tego sprawę i
dlatego jego książki wyglądają właśnie tak, a nie inaczej. Pisze je według
prostego przepisu na bestseller: musi być jakiś haczyk przyciągający uwagę (Boska komedia), musi być także wątek na
czasie (przeludnienie na świecie), musi być wartka akcja i – co niemniej ważne
– książkę musi się „lekko” czytać. Nie może zabraknąć także niespecjalnie
skomplikowanych bohaterów, bo przecież jakby taki Langdon zaczął rzucać
słówkami rodem z Mechanicznej pomarańczy
Burgessa, to część czytelników by się chyba zapłakała z bezsilności. Dan Brown
to wie. Wiedział to także Dean Koontz, choć akurat część bestsellerów tego pana
to znacznie wyższa szkoła jazdy niż ma się to w przypadku autora Inferno.
Ale trochę odbiegam od tematu. Do rzeczy więc, okulary na nos (sorry,
zapomniałem, że przecież nie noszę) i klawiatura w dłoń, a raczej dłonie na
klawiaturę.
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami żyje sobie Robert Langdon.
Pechowo okazuje się, że gdy odzyskuje przytomność, znajduje się w szpitalu.
Jeszcze większy pech sprawia, że nie pamięta ostatnich wydarzeń i zupełnie nie
wie, dlaczego się w tym szpitalu znalazł ani co mu się takiego stało. Jednakże
Robert jest sprytny. Udaje mu się zlokalizować szwy na swojej głowie i po
głębokim namyśle wyciąga totalnie logiczny wniosek: stało mu się coś w głowę.
Potem jednak jego samozadowolenie przygasa, gdyż wygląda przez okno
pokoju i widzi wieżę Palazzo Vecchio. Ze zdumieniem stwierdza więc, że znajduje
się we Włoszech (kilkakrotnie wcześniej ratował świat przez zagładą, sporo
podróżował, więc wie, jak Włochy wyglądają). Pamięta, że w sobotę znajdował się
jeszcze siedem tysięcy kilometrów dalej, na uniwersytecie Harvarda, więc gdy
dowiaduje się, że ocknął się w szpitalu w poniedziałek, dwa dni później,
informacja ta zabija mu ćwieka.
Szybko jednak odzyskuje rezon. Musi, bo do szpitala wpada jak burza
potężnie zbudowana kobieta z irokezem na głowie i strzela do lekarza stojącego
w drzwiach pokoju Roberta. Lekarz, jak to zwykle bywa po postrzale w klatkę
piersiową, pada na podłogę i krwawi. Nic dziwnego. Na szczęście jednak w pokoju
Langdona znajduje się także piękna lekarka, Sienna Brooks, która (nawykła do
natychmiastowego reagowania w sytuacjach kryzysowych) niezwłocznie bierze
sprawy w swoje ręce i pomaga osłabionemu Robertowi uciec przed znajdującą się
jakieś trzy metry od niego zabójczynią. Potem, gdy zyskują nieco dystansu,
profesora raz po raz nawiedzają tajemnicze wizje. Zdezorientowany nie wie, co o
nich myśleć. Staje się medium? Aspirował do rangi wróżki? Po wypadku zyskał
nadprzyrodzoną zdolność przewidywania przyszłości? Czy może obejrzał zbyt wiele
horrorów i teraz może komunikować się ze zmarłymi?
Doprawdy, Langdon jest skołowany niczym ksiądz w burdelu. Widzi siwowłosą
kobietę, mówiącą mu, że ona „jest życiem”, oraz postać w ptasiej masce
twierdzącą, iż „jest śmiercią”. Kobieta przekazuje mu także, by „szukał, a
znajdzie”, ale biedny Robert nie wie, czego ma szukać. Jest jednak erudytą, profesorem,
a to, co widzi, nieodmiennie kojarzy mu się z jednym: Boską komedią Dante Aligheri.
Ok. To tyle, jeśli chodzi o początek fabuły książki. Teraz pora na kilka
słów ode mnie.
Po lekturze kolejnej książki Browna mam nieodparte wrażenie, że autor
uważa swoich czytelników za co najmniej naiwniaków (żeby nie użyć tutaj mocniejszego
słowa). Nie starał się jak najbardziej uwiarygodnić historii opisanej w Inferno. Nie starał się nawet nadać
pozorów prawdopodobieństwa większości z sytuacji, w jakich dzielny Langdon i
waleczna Sienna muszą brać udział. Osłabiony Robert ciągle biega. Nie je. Nie
śpi. Umysł pracuje mu z każdą upływającą chwilą coraz lepiej i coraz
intensywniej. Szybko przestaje być także osłabiony. Bez wątpienia (jeśli akurat
nie dostanie angażu przy kolejnej akcji ratowania świata od zagłady) załapie
się na główną rolę w następnej kinowej odsłonie przygód Wolverine’a, bo zdaje
się być jeszcze bardziej wytrzymały i niezniszczalny.
Ale to drobnostki, bo superhero zawsze dają rady. Tym, co niewymownie
wkurza podczas lektury, są niezwykle naiwne i nieprawdopodobne wręcz
rozwiązania fabularne. Nie mogę o nich pisać, by nie spamować, więc sami
musicie stwierdzić czy dajecie wiarę temu i tamtemu rozwiązaniu. Ja po lekturze
kolejnego bestsellera Dana Browna ostro zastanawiam się, jak ten świat jest
poukładany, a także nad tym, jaka literatura zadowala czytelników. Żeby być
szczerym trzeba jednak na koniec napisać, że Brown ma dość ciekawe pomysły
odnośnie niektórych kwestii, że potrafi zdobyć się na oryginalny pomysł, czymś
zaciekawić. Jednak to by było zaledwie kilka światełek we wszechobecnym mroku.
Podsumowując więc, Inferno
jest co najwyżej średniawą książką, w której ciekawe są opisy miejsc, historyczne
wzmianki na temat sztuki i ze dwa dobre pomysły, które – rozwinięte do maksimum
kosztem niepotrzebnej, zbyt wielkiej ilości akcji – mogłyby uczynić z powieści
książkę o wiele lepszą.
Do dzisiaj żałuję, że zamiast powieści nie kupiłem w tamtej „Żabce”
trzech dodatkowych paczek marlboro. Miałbym znacznie więcej przyjemności z
wydanych pieniędzy.
Biedny Dante Aligheri. Biedne marlboro. Biedny ja. Ech.
(I bogaty Dan Brown).
Pf. Ksiądz w burdelu co jak co, ale skołowany to na pewno nie jest ;)
OdpowiedzUsuńA w szpitalu po śpiączce obudził się też Rick Grimes. No, i ja w sumie poprzestanę na jego historii ;)
U mnie Żabki nie ma, ale Inferno chyba widziałam w Biedronce.
Hehehe, a ja myślę, że jest skołowany ;-) Ale diabli go tam wiedzą. Rick Grimes? Nie kojarzę chyba.
UsuńW Biedronce na bank książka będzie. A pewnie i na jakimś straganie. I w warzywniaku. A gdyby wyszło trochę wcześniej, pewnie by je sprzedawali razem ze zniczami przed cmentarzem na koniec listopada ;-)
Sorry, na koniec października ;p Taki ze mnie chrześcijanin, że nawet nie wiem!
UsuńRick Grimes to główna postać w The Walking Dead.
UsuńCzłonki wszelakie opadają.
;)
A w Biedronie to czasem fajne książki mają, nie gadaj. Sama kupiłam kilka tytułów - choćby Kinga parę. Biedronka jest super. ;)
Aa, to już wiem, czemu Grimesa nie kojarzę - nie widziałem ani jednego odcinka TWD ;-)
UsuńWciąż opadnięte członki. Nawet bardziej. :)
UsuńNie wiem jak Ty, ale ja tam żadnych opadniętych członków nie mam :p
UsuńWrr jak ja czegoś takiego nie lubię... wcisnąć książkę gdziekolwiek się da, mimo, że może okazać się gniotem!! Szkoda, że naprawdę dobrych książek tak nie reklamują... Jedyne co mi się podoba, to nawiązanie do "Boskiej Komedii"
OdpowiedzUsuńNo wiele książek zasługuje na lepszą promocję, jednak ich autorzy nie nazywają się Brown, a to z miejsca załatwia sprawę ;-)
UsuńeM miała wątpliwą przyjemność układania stosów złożonych z tego tytułu. Twarda okładka, spadła eM kilkakrotnie na nogę. Ale eM spróbowała, przeczytała to to i dostała zadyszki. Zbyt przebiegana książka.
OdpowiedzUsuńW skrócie: eM się zgadza!
"Zbyt przebiegana książka" - dosadne i trafne ;-)
Usuń