Robert McCammon. To nazwisko jest mi
znane już od wielu lat, od czasu, kiedy w moje chciwe beletrystyki ręce wpadły Młodzieńcze lata tegoż autora. Dzisiaj w
zasadzie nie pamiętam już tej powieści, w mojej głowie po jej lekturze
pozostały tylko jakieś oderwane strzępki obrazów, ale towarzyszy im
przeświadczenie, że to była dobra książka, że bardzo mi się podobała. Gdybym
miał podać jakiekolwiek argumenty na poparcie tych słów, nie potrafiłbym. Mimo
tego czuję sentyment do Młodzieńczych lat.
Z tego też powodu ucieszyłem się,
kiedy sprezentowano mi jedną z nowszych powieści McCammona, pierwszą część
dwutomowego Łabędziego śpiewu. O tej
powieści już od dłuższego czasu jest w sieci głośno, czytelnicy zachwycają się
nią niemal bez wyjątku, więc tym bardziej mój apetyt na jej przeczytanie mocno
się zaostrzył. Zwłaszcza, że postapokalipsa jest tym, co tygrysy lubią
najbardziej. Nie w każdym wykonaniu i nie zawsze, ale jednak postapo to
postapo, co tu dużo pisać.
W pierwszym tomie Łabędziego śpiewu poznajemy kolejno
postaci, które będą grały pierwsze skrzypce w dalszych częściach fabuły.
Czytamy także o początkach międzynarodowego konfliktu, który doprowadzi do
wojny nuklearnej i unicestwienia większej części populacji ludzkiej oraz wielu
miast i państw. Rakiety wyposażone w głowice atomowe zostają odpalone przez
strony biorące udział w konflikcie, siejąc śmierć i zniszczenie. Nielicznym
szczęśliwcom udaje się przetrwać wybuchy, choć ich ciała nie uniknęły obrażeń.
Wśród nich jest czarnoskóry Joshua Hutchins, trzydziestopięcioletni, olbrzymi
zapaśnik od dekady walczący na ringu, a także Siostra Nawiedzona, bezdomna
kobieta wygłaszająca kazania na ulicach, w dalszej części powieści nazywana po
prostu Siostrą. Jest także Swan, cokolwiek niezwykła dziewczynka mieszkająca z
matką Darleen i jej chłopakiem Tommym. Jest również pułkownik Macklin,
dowodzący Podziemnym Domem, czyli schronem przeciwatomowym, w którym żyją
dziesiątki ludzi. Jest także osobliwy jegomość, siedzący samotnie w kinie i
oglądający w kółko ten sam krwawy film, na którym rozpoznaje samego siebie i
zaśmiewa się głośno.
Jak można się domyśleć, losy
wymienionych wyżej postaci splotą się ze sobą, a ścieżki, którymi ci ludzie
będą podążać, w końcu się przetną. Kiedy i gdzie to się stanie, tego nie wiem, gdyż
drugiego tomu Łabędziego śpiewu
jeszcze nie posiadam. Mogę co najwyżej opisać wrażenia, jakie pozostały mi po
lekturze pierwszego.
Robert McCammon wypracował sobie
niezwykły styl, który wciąga niezależnie od tego, co pisze. Zagłębianie się w
jego prozę to pod tym względem czysta przyjemność, składane przezeń zdania
posiadają w sobie magię, która potrafi porwać czytelnika. Nawet w przypadku
literatury postapokaliptycznej, która w swym wydźwięku w żadnym razie nie
powinna być przyjemna. W Łabędzim
śpiewie McCammon nie pomija opisów potworności, nieludzkich poczynań
postaci dramatu i ogólnie wszystkiego, co wiąże się z apokalipsą. Daje nam stosunkowo
rzeczywisty obraz koszmarnego scenariusza, jakim może stać się dla społeczeństw
ludzkich i ich jednostek wojna jądrowa, zaczynając od samego jej początku i
przechodząc konsekwentnie od przyczyny do skutku. Robi to jednak w sposób,
który nazwałbym dość łagodnym. Wszystkie opisy podawane przez niego można
przyjąć bez mrugnięcia okiem; są sugestywne, owszem, jednak nie aż tak bardzo,
jak mogłyby być. Profile psychologiczne głównych bohaterów dramatu tylko w
niektórych przypadkach autor odmalował nieco głębiej, inne wypadają raczej
blado. Każdy z nich ma jakiś cel, który chce osiągnąć, a także miejsce, do
którego pragnie dotrzeć. Niektórzy chcą władzy, inni bardzo łatwo dają
sobą dowodzić. Dawny porządek świata przestał istnieć, więc ciemniejsze strony
ludzkiej natury mogą swobodnie wyjść na światło dzienne.
McCammon dodaje do tego wszystkiego
także kilka elementów nadnaturalnych, w skutek czego niektóre z postaci i
występujących w powieści przedmiotów zyskują dość niezwykłe, choć rzekłbym mało
oryginalne, cechy. Ten akurat zamysł autora nie przypadł mi do gustu, bo
sugeruje, że to, co zapoczątkował człowiek, wyzwala siły potężniejsze od niego
i zmusza je do działania. Jak wspomniałem już wcześniej, nie czytałem drugiego
tomu powieści, więc nie wiem dokładnie, do czego ma prowadzić ta nieco
nietypowa układanka, jednak na chwilę obecną mam mieszane uczucia co do
ogólnego wydźwięku powieści. Tom pierwszy czyta się z dużym zainteresowaniem,
ale tylko do pewnego momentu; w dalszej części wydarzenia zdają się wytracać
swój dramatyzm, a napięcie szybko spada. Mam wrażenie, że gdyby autor postawił
na nieco więcej akcji i na trochę mniej rozwlekłą fabułę, powieść tylko by na
tym zyskała. Jednak od mniej więcej połowy tomu moje zainteresowanie losami
bohaterów zmniejszało się, aż wreszcie doszło do tego, że po skończonej
lekturze chyba nie mam ochoty na czytanie drugiego tomu powieści.
Łabędzi
śpiew jest książką bardzo chwaloną, sądząc po tym, co zdołałem dotychczas
zaobserwować (przeczytać). Mnie jednak wydaje się lekturą zbyt łagodną jak na
tak poważny i mroczny temat, jakim jest postapokalipsa. Niemniej wypada książkę
polecić, gdyż w dużym stopniu może się podobać.
Nie wiem, czy przypadłaby mi do gustu, ale chętnie bym się o tym przekonała :) Mam nadzieję, że znajdę ją w bibliotece.
OdpowiedzUsuńPojęcia nie mam, czy znajdziesz, bo sam do bibliotek już od dawna nie zaglądam. Brak na to czasu. Szybciej jest coś kupić niż wypożyczyć i później oddać ;-)
UsuńJa jakoś mam mieszane uczucia co do tej lektury
OdpowiedzUsuńZła nie jest na pewno ;-)
Usuń