czwartek, 29 sierpnia 2013

Moja klasyka: "Trylogia Ciągu: Graf Zero", William Gibson


Na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku wraz z Trylogią Ciągu Williama Gibsona narodził się cyberpunk, niezwykle wizjonerski nurt fantastyki naukowej. Dość sztywny w narzuconych mu ramach dystopii i technologicznego zaawansowania okazał się tworem odkrywczym, lecz jednocześnie kontrowersyjnym w odbiorze. Dla jednych nurt ten jest wspaniały i pociągający, dla innych – dziwaczny, trudny, niezrozumiały. Ja zaliczam się do pierwszej grupy: kiedy słyszę o cyberpunku, moje serce zaczyna bić szybciej, a umysł opanowuje natychmiastowy, intelektualny głód kolejnej książki czy filmu zrealizowanego w konwekcji tego nurtu. Począwszy od najmłodszych lat i filmów takich jak Blade Runner, Robocop, Terminator i Johnny Mnemonic idee dystopijnego świata przyszłości, świata pogrążonego w chaosie, nacechowanego cybernetyką i kontrowersyjnym zestawieniem mroku z kolorową wyrazistością neonów, wywierały na mnie ogromny wpływ. Wizjonerski geniusz Gibsona na trwałe pozostawił ślad.

Graf Zero jest drugą częścią Trylogii Ciągu, kolejną po legendarnym już dzisiaj Neuromancerze.  Wydarzenia rozgrywające się w powieści są dość oderwane od tych, w których uczestniczył Case, jednak pozostają ich częścią.

Turner jest niezależnym cyberwiedźminem i specjalizuje się w podkradaniu ludzi korporacjom. Czołowy spec od układów hybrydowych Maas Biolabs ma przejść do Hasaki, a Turner ma go przerzucić.

Herr Josef Virek, bajecznie bogaty kolekcjoner i mecenas sztuki, zatrudnia Marly Krushakową do odnalezienia twórcy niezwykłych pudełek z gładkiego drewna z wbudowanymi biomonitorami Brauna. Virek posiada ich siedem i bardzo chce dowiedzieć się, kto jest ich twórcą.

Bobby Newmark chce zostać hakerem, kowbojem cyberprzestrzeni. Podczas włamania do bazy firmy zajmującej się filmami porno ociera się jednak o śmierć, a jego programem zaczynają interesować się potężni ludzie. Kiedy dochodzi do siebie zauważa, że wskaźnik na jego deku Ono-Sendai jest włączony. Ubiera się w panice i opuszcza mieszkanie, gdyż wie, że został namierzony. Chce spotkać się z Dwadziennie, handlarzem oprogramowania, który dostarczył mu lodołamacz budzący zainteresowanie niebezpiecznych ludzi. Bobby ma nadzieję, że Dwadziennie wytłumaczy mu, co się stało podczas włamania, dlaczego omal nie stracił życia w trakcie robienia czegoś, co miało nie być niebezpieczne.


Tak prezentuje się początek Grafa Zero. Losy Bobby’ego, tytułowego Grafa, są tak samo interesujące, jak niebezpieczne, więc książka wciąga. Poszczególne wątki zawiązują się i ostatecznie prowadzą do finału, a styl pisania Gibsona jak zwykle charakteryzuje się wielką oryginalnością i czyni z lektury powieści niepowtarzalne przeżycie. Z drugiej strony jednak wymaga od czytelnika dużej dozy wyobraźni, może także wydać się trudny w odbiorze i dość skomplikowany, więc specyficzny język powieści będzie czym innym dla każdego z nas. Powiem Wam jednak, że w przypadku Grafa Zero tłumacz uczynił styl Gibsona nieco bardziej przystępnym, niż to miało miejsce w przypadku Neuromancera. Dobrze to czy źle, nie mnie to oceniać. Ja akceptuję Grafa Zero takim, jaki jest, i z (kolejnej) lektury książki jestem zadowolony.


4 komentarze:

  1. Chętnie przeczytam, może mi się spodobać :)

    Zapraszam do siebie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Interesująca recenzja. Czuję się zachęcona :)

    OdpowiedzUsuń