„Przeznaczenie walczy o przywrócenie kształtu, jaki miało
posiadać”. Kojarzy
się to Wam z czymś? Jeśli tak, to pewnie z serią pięciu części filmu Oszukać przeznaczenie, w którym
bohaterowie starają się uciec przeznaczonej im śmierci. Najpierw jeden z nich
doświadcza wizji katastrofy, w jakiej wezmą niedługo udział pasażerowie
samolotu czy autobusu, a potem stara się zakłócić kolejność umierania
poszczególnych ludzi, by w ten sposób pokrzyżować plany Śmierci. Czyli, jak
mówi sama nazwa serii, oszukać przeznaczenie.
W powieści Grom Koontza, napisanej w roku 1988, a
wydanej w Polsce po raz pierwszy w roku 1991, przeznaczenie również stara się
wrócić do obranego wcześniej toru. Czy to sama natura planuje nasz los już w
chwili urodzenia, czy może w innym wymiarze, jakimś nieznanym nam kontinuum
rozciągają się nici naszego losu, autor powziął założenie, iż to, co miało się
stać, powinno się zdarzyć. Nawet wtedy, gdy ktoś ingeruje w czyjeś życie i tym
samym odmienia diametralnie jego bieg, nawet, gdy zmiany te są na naszą
korzyść, przeznaczenie i tak stara się wrócić do swojego pierwotnego stanu.
Cała historia zaczyna się
w piątkową noc roku 1955, kiedy to na świat przychodzi Laura Shane. Tak się
składa, że w trakcie porodu umiera jej matka. Dziewczynkę wychowuje więc sam
ojciec, Bob, człowiek o złotym, pełnym wrażliwości sercu, uważający swoją
piękną córeczkę za swój największy skarb.
Mijają lata. Bob prowadzi
mały spożywczy sklepik, nad którym mieszka z córką. Pewnego burzowego wieczoru
do sklepu wchodzi uzbrojony napastnik i grożąc im bronią, żąda pieniędzy. Kiedy
już je dostaje, postanawia zabrać małą Laurę na zaplecze i zgwałcić. Wtedy
jednak w sklepie pojawia się tajemniczy mężczyzna, trzydziestokilkuletni
blondyn, i na miejscu zabija ćpuna. Pomaga Bobowi i Laurze wymyślić odpowiednią
dla policji historyjkę i odchodzi.
Jakiś czas później ojciec
Laury umiera na zawał serca. Zdruzgotana dziewczynka trafia do domu dziecka,
gdzie poznaje Ruth i Thelmę Ackerson, dwie bliźniaczki, z którymi się zaprzyjaźnia.
Lecz ciążące nad Laurą fatum znowu stawia na jej drodze zboczeńca, Willy’ego
Sheenera, jednego z opiekunów dzieci. Jak się okazuje, przed strasznym losem
ponownie chroni ją tamten tajemniczy blondyn, jej „obrońca”, jak dziewczynka go
nazywa. Chroni Laurę przed każdym zagrożeniem, pojawia się dokładnie wtedy, gdy
jego obecność jest niezbędna, a co dziwniejsze, jego wygląd na przestrzeni lat
wcale się nie zmienia…
Najpierw obrońca Laury
powstrzymuje pewnego lekarza, który ma problem z alkoholem, przed odebraniem
porodu. Potem zabija w sklepie ćpuna. Następnie bije opiekuna z domu dziecka
tak bardzo, że jego twarz jest cała sinofioletowa, oko zapuchnięte, a wargi
porozcinane. Dlaczego to robi? Kim jest? Skąd wie, kiedy i gdzie dokładnie ma
się pojawić, by ocalić Laurę przed strasznym losem, przed jej przeznaczeniem,
które nieustannie usiłuje powrócić do pierwotnego scenariusza jej życia?
Grom jest jedną z pierwszych książek Koontza, którymi zaczytywałem się jako
nastolatek. Niemal wszystkie były bestsellerami, a takie pozycje jak Ściana strachu, Złe miejsce, Zimny ogień,
Grom właśnie czy Mroczne ścieżki serca już na stałe mają
swoje miejsce w mojej pamięci. Choć wszystkie były pisane według „recepty na
bestseller”, to mają w sobie wiele oryginalności i potrafią poruszyć.
Teraz, po kolejnej
lekturze Gromu i dobrych kilkunastu
latach, jakie minęły od pierwszego czytania tej książki, sam jestem zaskoczony
siłą emocji, jakie ta powieść ponownie we mnie wywołała. W niektórych momentach
nie da się nie ulec smutkowi, w innych parska się szczerym śmiechem, w jeszcze
innych odczuwa się naprawdę silne wzruszenie, które w chwilę później zostaje
zastąpione przez trzymającą w napięciu akcję. Koontz jako pisarz jest
doskonałym rzemieślnikiem, doskonale panującym nad swoim warsztatem i
bezsprzecznie potrafiącym tchnąć w swoje opowieści prawdziwe życie. W jego książkach realizm przeplata się z
fascynującymi elementami fantastycznymi, które tylko dodają całej miksturze
uroku i blasku.
Dzisiaj wielkość Koontza
nie jest już tak wyraźnie dostrzegana jak kiedyś, w latach dziewięćdziesiątych.
Jednak wtedy, wśród wydawanych masowo w nakładach kieszonkowych horrorów Guya
N. Smitha czy Harry’ego Adama Knigtha, książki Koontza – choć również
zawierające elementy horroru – wyróżniały się wśród tej papki jak Święty
Mikołaj na hawajskich plażach.
Dean Koontz to autor
książek niegdyś rozchwytywanych i cenionych, dzisiaj natomiast to tylko
nazwisko, słyszane z rzadka i zastąpione niestety przez nie dorównujących mu
pisarzy pokroju Dana Browna.
Czytelnicze pokolenia lat
osiemdziesiątych doskonale będą pamiętać jego bestsellery; nie wszystkie
najwyższych lotów, powtarzalne ze względu na ilość, ale zawsze potrafiące
zaciekawić, a często nawet zauroczyć. Dla mnie jego książki pozostaną
nierozerwalnie splecione ze wspomnieniami z młodości, ciągle będą przypominać
mi, że sprawiły, iż tak bardzo lubię zatracać się w słowie pisanym. Wygląda
więc na to, że pozostanę dozgonnym dłużnikiem Deana Koontza, podobnie jak
jestem dłużnikiem Lovecrafta, Howarda, Stokera czy Chandlera.
Pamiętam, jak się zaczytywałąm w książkach Mastertona, Koontza, Kinga...Robiłay wrażenie. Teraz gdy czasem do nich wracam, jest ono mniejsze, ale nadal widzę klasę tych autorów.
OdpowiedzUsuńfantastycznerecenzje.pl
Robiły wrażenie, bo byliśmy młodsi, nie mieliśmy tylu przeczytanych książek na koncie itp itd. Zgadzam się z Tobą - wystarczy zagłębić się ponownie w te książki, a od razu widać, dlaczego zostały docenione ;-)
UsuńZ Twoim linkiem jest coś nie tak.
Koontza chyba nic nie czytałam... W bibliotece miejskiej, w czasach, kiedy ją jeszcze odwiedzałam ;), widziałam stos jego powieści, ale... omijałam je. Nie wiem dlaczego, jakoś mnie nie pociągały :) Może jeszcze kiedyś po nie sięgnę i się okaże czy się myliłam w swoim "nie-wyborze" :)
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że możesz się zaskoczyć... jeśli sięgniesz po którąś z jego powieści ;-)
UsuńCzytałam kilka late temu i wtedy zrobiła na mnie spore wrażenie.
OdpowiedzUsuńKilka innych powinno zrobić podobne ;-)
UsuńPo pierwszym spotkaniu z pisarzem: duży plus, chociaż przez większą cześć książki nie wiedziałam dokąd zmierza historia. Jestem rozczarowana zakończeniem, nie należę do zwolenników happy endu.
OdpowiedzUsuńTak, happy endy dawno się przejadły. U Koontza występują zawsze, więc z góry wiadomo, niestety, czego można się spodziewać. Mimo to jego starsze pomysły potrafią robić wrażenie ;-)
Usuń