Autor: Michael
Cobley
Tytuł
oryginału: The Ascendant Stars
Seria: Ogień ludzkości, tom 3
Gatunek: fantasy, sf, fantastyka
Język oryginału: angielski
Przekład: Agnieszka Hałas
Liczba stron: 480
Wymiary: 135 x 200 mm
ISBN: 978-83-7480-455-4
Wydawca: Mag
Oprawa: miękka
Miejsce wydania: Warszawa
Ocena: 2/6
Dość dawno temu
stwierdziłem już, że podgatunek fantastyki naukowej określany patetycznym
mianem space opery do mnie nie przemawia. Dlaczego? Z kilku prostych powodów.
Po pierwsze, wyjątkowo duże nagromadzenie postaci, światów, statków kosmicznych
itp. szybko staje się wyjątkowo męczące. Po drugie, wcale nie mniejsza (albo i
jeszcze większa) liczba występujących w powieściach tego typu postaci.
Przeważnie jest ich tyle, że człowiek może skutecznie pogubić się w tym, kto
jest kto, a nawet jeśli tego nie zrobi, jeśli uda mu się zachować w pamięci
cały tabun kolejnych – mniej lub bardziej ważnych – postaci, to na końcu
okazuje się, że żadna z nich specjalnie się nie wyróżnia, nie ma w sobie
niczego, co mogłoby zapaść w pamięć. Po trzecie, mnogość stopni wojskowych i
bardzo sztywny, wręcz aż nie do uwierzenia momentami, język, jakim ci wojskowi
się posługują. Na dłuższą metę wszyscy majorzy i kapitanowie stają się tak
męczący, że ma się ochotę cisnąć książką w najdalszy z możliwych kątów.
Nie wszystkie
space opery oczywiście są dla mnie do tego stopnia męczące, ale zdarzają się i
takie. Wcześniej nieprzepartą chęć spalenia książki przed końcem lektury
wywołał we mnie Dawid Weber, tym razem ręce opadły mi dzięki Michaelowi
Cobleyowi.
Nie ma sensu
przybliżać tutaj fabuły trzeciego tomu cyklu „Ogień ludzkości”, gdyż w takim
przypadku musiałbym rozpisać się tak bardzo, że chyba nie dotarlibyście do
końca tej recenzji. Wystarczy napisać, że wątki znane z poprzednich dwóch tomów
są tutaj kontynuowane i prowadzone do zamknięcia. Zamiast tego skupię się na
głównej osi fabularnej, wokół której Cobley snuł swoje niezwykłe imaginacje w
tomie trzecim.
Jak to w space
operach przeważnie bywa, szykuje się wojna na skalę kosmiczną. Czekające w
gotowości floty kosmicznych statków zgrupowały się wokół planety Darien. Jest
to planeta posiadająca coś, czego pragną wszystkie strony zaangażowane w
konflikt, ale mieszkańcy planety wcale nie mają zamiaru ot tak się poddać. Nie
straszne im nawet siły Hegemonii kontrolujące wiele światów.
Już w samym
prologu czytamy o kolejnym starciu ludzi ze sztuczną inteligencją. Załoga
Hyperiona pod dowództwem kapitana Olsena atakuje SI Dowodzącą. Atak udaje się
pomimo strat w ludziach, co daje nadzieję na lepszą przyszłość. Ale jak łatwo
można się domyślić, SI nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Greg Cameron,
dowódca antybrolutariańskiego ruchu oporu, zostaje zabrany promem z lesistego
księżyca Naviesta na statek „Gwiezdny ogień”. Ledwie tylko znajdzie się na
statku, już wrogie jednostki zaczynają mu zagrażać. Konfrontacja wydaje się
nieunikniona.
Wystarczy.
Wszystko pięknie, ładnie, bo ten, kto zna wydarzenia rozgrywające się w
poprzednim tomie, może bez problemu zagłębić się w tom trzeci. Jeśli zaś ktoś
nie czytał poprzednich dwóch części trylogii, może lekturę „Wschodzących
gwiazd” od razu sobie odpuścić.
We „Wschodzących
gwiazdach” wszystkiego jest za dużo. Za dużo postaci, statków, gatunków, cywilizacji
i wątków, a wszystko to skumulowane w jedną wielką mieszankę zdarzeń. I
nazewnictwa. Nie zabraknie nam tu licznych „łamaczy języka” w stylu, na
przykład, „Kiskashińczycy” itp. Nie jest łatwo spamiętać taką ilość danych, no
i chyba oczywiste jest, że bardzo utrudnia to lekturę książki. Czyni ją męczącą
i oporną, a to coś, co od zawsze było w moim mniemaniu bardzo negatywne i
niepożądane.
Autor chyba
przewidział, że mało który z jego czytelników nie będzie miał problemu w
pogubieniu się w trylogii, dlatego na początku „Wschodzących gwiazd” znajdziemy
przypomnienie zdarzeń z poprzednich części oraz wyliczankę traktującą o
(głównych) postaciach (dramatu), cywilizacjach i (głównych) rozumnych
gatunkach. Jest tego po kilkanaście nazw, więc sami wyobraźcie sobie, ile w
trylogii występuje (głównych) elementów. A gdzie tam jeszcze te poboczne…
Nie da się nie
docenić naprawdę sporego nakładu pracy, jaki musiał zostać włożony w powstanie
trylogii „Ogień ludzkości”. Całość jednak bardzo zyskałaby na przejrzystości, gdyby
tylko ograniczyć jej części składowe do minimum. Choć mam wrażenie, że i wtedy
byłoby ich ciągle dość dużo…
Jak już jasno
wynika z powyższej recenzji, „Wschodzące gwiazdy” są skierowane ściśle do fanów
trylogii Cobleya i zwolenników space oper. Wszyscy inni mogą poczuć się: a)
znużeni, b) znużeni i c) znużeni. Jak ja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz