piątek, 1 lutego 2013

"Thorgal: Wyprawa do krainy cieni", Amelie Sarn

                    Recenzja pierwszego tomu Dziecko z gwiazd tutaj: http://rebookblog.blogspot.com/2012/11/thorgal-dziecko-z-gwiazd-amelie-sarn.html   

              W listopadzie poprzedniego roku przeczytałem pierwszy tom przygód Throgala, zatytułowany Dziecko z gwiazd, po lekturze którego nabrałem apetytu na dalsze części serii. Opowieści, które były wcześniej dostępne jedynie jako komiks, dzięki wydawnictwu Egmont dostaliśmy także w formie książki, co – powiem szczerze – bardzo mnie cieszy. Są one uzupełnieniem legendarnej już serii komiksowej i tak właśnie należy je traktować.

                Ktoś mógłby się doczepić, że pani Sarn nie wprowadza do przygód komiksowego bohatera niemal nic nowego. Zgodzę się z tym, jednak jeśli przyjąć jedyne słuszne i prawdziwe założenie, że książka jest alternatywną formą komiksu, to nie ma się tutaj czego czepiać. Autorka serwuje nam po prostu to, co w większości widzieliśmy w wydawanych od ponad trzech dekad komiksów. Ale cóż z tego? Forma książkowa stanowi bardzo ciekawe rozwiązanie, już choćby z tego względu, że rysowane przygody Thorgala śledziłem kilkanaście lat temu i teraz ich po prostu nie pamiętam. Lektura dwóch tomów serii książkowej przypomniała mi je, owszem, lecz wcale nie umniejszyła przyjemności czytania. W najmniejszym stopniu. Losy Thorgala i Aaricii są tak wciągające, że książki chłonie się jak świeże bułeczki. Czy też, w moim akurat przypadku, raczej jak świeże hamburgery.  

                Jednak przejdźmy do drugiego tomu serii. Wyprawa do krainy cieni ukazuje nam bohatera nieco starszego. Thorgal i Aaricia osiedlają się w małej rolniczej wiosce, uciekając od wikingów i wszystkich przykrych zdarzeń, jakie ich w przeszłości spotkały. Aaricia jest w ciąży, więc czekając na poród, zakochani żyją spokojnie i prowadzą gospodarstwo. Thorgal pomaga Calebowi, gospodarzowi, który udzielił im schronienia, nie zauważając, że córka rolnika, Shaniah, jest w nim zakochana. Młoda i niemądra dziewczyna ślepo wierzy, że kiedyś będą razem, że uciekną z wioski i będą żyli długo i szczęśliwie, niepomna na to, że wojownik już ma swoją ukochaną.

                Któregoś wieczoru Thorgal spotyka dziewczynę na plaży. Shaniah wyznaje mu swoje uczucia, lecz on odtrąca ją. Wściekła i poniżona, zabiera jego konia i ucieka. Jakiś czas później z zarośli rzuca się na nią mężczyzna. Zabiera jej rumaka i sam na nim odjeżdża. Jest to Galathorn, wychowanek władcy twierdzy Brek-Zarith, Shardara Potężnego. Więziony od dziecka w twierdzy i poddawany eksperymentom, Galathorn nienawidzi Shardara i przysięga mu zemstę. Teraz, kiedy już udało mu się z pomocą pewnego czarownika uciec, pragnie odzyskać tron, który należy do niego.

                Dzień później do wioski przybywają żołnierze ścigający zbiega. W akcie zemsty Shaniah mówi im, że Thorgal dał konia uciekinierowi, a żołnierze pojmują go i zabierają na statek, by Veronar, syn Shardara i ich pan, osądził, co z nim zrobić. W efekcie Thorgal doprowadza do śmierci załogi i Veronara, a Ewing, dowódca żołnierzy, ucieka i wraca do wioski. Pali domy i zabija ludzi, by pojmać ukrywającą się Aaricię, jednak kobieta ucieka mu. Nieszczęśliwie wpada do morza, z którego nieprzytomna zostaje wyłowiona przez ludzi Shardara i zabrana do jego twierdzy.

                Thorgal sądzi, że jego ukochana zginęła. Wszystko traci dla niego znaczenie. Jednak po czterech latach czarownik, który dopomógł Galathornowi w ucieczce z Brek-Zarith, przybywa do niego i zwraca mu nadzieję na odzyskanie Aaricii…

                To, co opisałem, to zaledwie preludium do mnogości przygód, jakie Thorgal przeżywa w drugim tomie serii. Wyprawa do krainy cieni zawiera znacznie więcej żywej akcji niż tom pierwszy, ciągle się coś dzieje, nie ma chwili wytchnienia. Pochłonąłem książkę błyskawicznie, tym bardziej, że nie jest to grube tomiszcze, gdyż ma tylko nieco ponad dwieście stron. Za mało. Powinna być znacznie grubsza.

                Jeśli lubicie książki pełne przygód, to jest to książka idealna na jeden, góra dwa wieczory. Mnie drugi tom serii nie zawiódł, choć fakt, pierwszy wydawał się ciekawszy przez to, iż autorka dokładniej przedstawiała w nim bohaterów i ich otoczenie, a mniej skupiała się na samej akcji powieści.

                Co do wydania, to wyraźnie widać, że cała seria zostanie wydrukowana w tym samym stylu, łącząc tekst z ilustracjami na kredowym papierze i tymi otwierającymi każdy rozdział. Nawiązania do komiksu pozostaną więc bardzo silne przy każdym kolejnym tomie, a wszystkie następne części swym  wyglądem będą zdobić półki fanów przygód Thorgala. I na koniec: czytanie w tej formie o przygodach komiksowego bohatera to sama przyjemność.
                5,5/6
                

poniedziałek, 28 stycznia 2013

"Zaginiony symbol", Dan Brown - specjalne wydanie ilustrowane


                Kod Leonarda da Vinci… Tak, dobrze pamiętam czas, kiedy ta książka została wydana i jak wielkim echem odbiła się w środowisku czytelniczym. Było o niej tak głośno, że niemal każda rodzina chciała ją mieć, a wszyscy moi znajomi długo o Kodzie… mówili. Mnie w tamtym czasie jednak interesowały znacznie bardziej inne książki, więc cały ten szum wokół Kodu… nie sprawił, że poszedłem do księgarni i kupiłem powieść.

                Przeczytałem ją dopiero później, gdy już nie słyszało się o niej tak często. Pamiętam, że zaczynając ją czytać, miałem spore nadzieje na naprawdę interesującą lekturę. Jednakże wraz ze zwiększającą się ilością przeczytanego tekstu docierało do mnie, że mam przed sobą powieść napisaną w bardzo podobny sposób do stylu, w jakim w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych tworzył swoje bestsellery Dean R. Koontz. Czyli tak, aby ciągłe napięcie i zwroty akcji nie pozwalały się od książki oderwać, aby fabuła pochłaniała i bohater mógł zaintrygować czytelnika. A także, co najważniejsze, by książka mogła skończyć się happy endem.

                Zaginiony symbol został wydany w roku 2010, więc już jakiś czas temu. Podobnie jak to było z Kodem…, przeczytałem go dopiero teraz, kilka lat po premierze książki. I podobnie jak w przypadku Kodu…, znowu lektura nie usatysfakcjonowała mnie tak bardzo, jak bym sobie tego życzył.

                Ale po kolei. Powieść rozpoczyna się opisem rytuału loży masońskiej, a trzydziestoczteroletni adept, wchodzący na nowy stopień oświecenia, odegra w powieści bardzo ważną rolę. Pobudki, którymi ów człowiek się kieruje, nie są szlachetne, a cel, jaki chce osiągnąć, mocno ociera się o szaleństwo. Jednak tak to już bywa z wierzeniami – logika w ich przypadku musi zostać odstawiona na boczny tor, by do głosu mogła dojść wiara.

                Człowiek ten nazywa się Mal’akh. Należy do loży masońskiej, osiągnął trzydziesty trzeci stopień wtajemniczenia. Całe jego ciało pokrywają tatuaże będące symbolami okultystycznymi, nawet twarz została wytatuowana. Aspiracją Mal’akha jest osiągnięcie boskości, i żeby zrealizować swój cel, mężczyzna nie ugnie się przed niczym.

                Robert Langdon, główny bohater powieści Browna, zostaje zaproszony przez swojego przyjaciela i mentora, Petera Solomona, do Waszyngtonu. Na miejscu okazuje się, że Solomon nie może przybyć na wykład, który miał prowadzić, i jego asystent prosi Langdona, by go zastąpił. Profesor zgadza się, jednak gdy dociera na miejsce, okazuje się, że został ofiarą podstępu, a jego przyjaciel został uprowadzony…

                Wydarzenia nabierają rozpędu i nie zwalniają. Z jednej strony: Mal’akh, szaleniec, porywacz i morderca pozbawiony jakichkolwiek skrupułów. Z drugiej: Robert Langdon, siostra porwanego, Kathrine Solomon, oraz CIA. Jak się łatwo domyślić, CIA ściga wszystkich, często zostając w tyle, profesor stara się sprostać wymaganiom szaleńca i ocalić Petera. Czasu zostało mu jednak niewiele. A wszystko to prowadzi do jednego: odkrycia zaginionego słowa, symbolu, który strzeżony jest przed ludzkością już od bardzo dawna.

                Tak właśnie prezentuje się fabuła bestsellera Dana Browna. Bohaterowie gonią z miejsca na miejsce, Langdon rozszyfrowuje kolejne symbole, CIA biega, lata helikopterami i ogólnie robi to, czego byśmy się spodziewali. Kathrine Solomon pomaga Langdonowi w odnalezieniu Petera, a Mal’akh – jak przystało na równie przebiegłego, co szalonego złoczyńcę – stawia na ich drodze kolejne przeszkody i nie waha się przed niczym, by dostać to, czego pragnie. W tej ciągłej pogoni bohaterowie postępują czasem w sposób dość nielogiczny, że się tak wyrażę, a wiele zdarzeń wygląda dość nieprawdopodobnie, jednak nie należę do tych, którzy by czepiali się takich naciąganych autorskich wybiegów. Czasem książce potrzeba pewnej dawki „nieprawdopodobności”, by uzasadnić jej fabułę. I pociągnąć akcję dalej. W końcu, pamiętajmy, mamy do czynienia z fikcją literacką. A słowo „fikcja” nie bez powodu jest używane.

                 Autor przeplata w powieści symbolikę masońską i chrześcijańską. Prezentuje nam Amerykę jako kraj rządzony przez szlachetnych ludzi, jacy dostąpili sekretnej wiedzy ukrytej przed ogółem. Łączy to, co znane, z nieznanym, umiejętnie dodając wiarygodności opowiadanej historii.

                Zaginiony symbol czyta się szybko, pomimo jego pięciuset stron. Mnogość wydarzeń i wir akcji, w jaki wciąga nas książka, nie pozwala na złapanie oddechu. Dzieje się tyle, zwroty akcji następują tak często po sobie, że przyłapywałem się na myśli, iż nie czytam o niczym innym, tylko o bieganiu, bieganiu i bieganiu. Po pewnym czasie miałem nieco już tego dość, chciałem, by wydarzenia wreszcie zwolniły trochę swój pęd. Nawet rozszyfrowywanie kolejnych symboli i zagadek przez profesora nie wprowadza wytchnienia, bo Landgon robi to tak łatwo, że aż się wierzyć nie chce…

                Wir akcji był dla mnie minusem tej powieści. Brakuje w niej po prostu głębszych refleksji, bardziej starannego przedstawienia bohaterów i ich psychiki. Warstwa dotykająca symboliki została dopracowana, owszem, jednak co się tyczy samych postaci, to jak dla mnie wypadają o wiele mniej ciekawie. Co do zakończenia zaś… Oczywiście, w tego typu bestsellerze happy endu uniknąć nie sposób, ale nie chodzi nawet o to. Bardziej zastanawia, czy tytułowy „zaginiony symbol” rzeczywiście można poczytywać za coś, o czym wiedza musi pozostać ukryta przed ogółem, czy może bardziej zaszkodzić po wyjściu na światło dzienne. Jak można się spodziewać, symbol ów ma związek z religią chrześcijańską…

                Na koniec muszę wspomnieć o tym, jak powieść została wydana. Jak przystało na wydanie ilustrowane, kolekcjonerskie, książka zawiera bardzo wiele kolorowych zdjęć drukowanych na kredowym papierze. Otrzymaliśmy więc coś w rodzaju albumu, tyle że z treścią beletrystyczną. Zdjęcia ukazują czytelnikowi miejsca, w jakich rozgrywają się wydarzenia, pomagają zrozumieć niektóre aspekty fabuły. Twarda oprawa, szyte stronice formatu A4, przejrzysta czcionka. Pod względem technicznym po prostu świetnie. Tyle że albumy mają to do siebie, że zdjęcia się raczej w nich przegląda, czytając umieszczone pod nimi opisy. W połączeniu z treścią beletrystyczną taka formuła nie bardzo się sprawdza, moim zdaniem, bo koliduje z przyjemnością czytania. Zdjęcia, owszem, obrazują pewne rzeczy, ale także odciągają uwagę od treści, rozpraszają. Jeśli więc chodzi o mnie, o wiele lepiej przeczytać tę powieść w wersji tradycyjnej. I na tym zakończmy już temat Zaginionego symbolu.
4/6

sobota, 19 stycznia 2013

"Sztuka infiltracji", Kevin D. Mitnick, William L. Simon

Po lekturze „Ducha w sieci”, autobiografii Kevina Mitnicka, przyszedł czas na przeczytanie jego poprzedniej książki, Sztuki infiltracji.

Kevin Mitnick, podobnie jak w przypadku jego pozostałych dwóch książek, także Sztukę infiltracji napisał współpracując z pisarzem Williamem Simonem. Kevin pisze w podziękowaniu: „…Wybitny talent pisarski Billa obejmuje magiczny dar prezentowania informacji podanych przez naszych współpracowników w taki sposób, że nawet nasze babcie mogłyby to zrozumieć”. Cóż, należy to stwierdzenie rozumieć metaforycznie, jednak ja i tak sądzę, iż dla wielu osób odbiór fragmentów książki może stanowić problem. Ale o tym dalej, napiszę najpierw, co zawiera bestseller Mitnicka.

Sztuka infiltracji składa się z jedenastu części. Pierwszych dziesięć to autentyczne historie, opisane na bazie wspomnień byłych hakerów, a jedenasta część zawiera kilka krótkich, również mających miejsce w rzeczywistości, zabawnych opowieści. Na początku czytamy o hakowaniu kasyn w Las Vegas, o tym, jak trójka młodych hakerów opracowuje system przewidywania wygranych w grze na automatach i wprowadza go w życie. Następną historią jest opowieść o młodym chłopaku, który zdobywa informacje dla terrorysty, a kolejna traktuje o hakerze, który siedząc w więzieniu uzyskuje dostęp do sieci, ściąga muzykę i filmy, a nawet gry komputerowe jeszcze przed dniem ich światowej premiery. Wszystkie opowieści są bardzo wciągające, drobiazgowo opisują metody, jakimi hakerzy posługiwali się, by dopiąć celu. Co ciekawe, autor (obecnie specjalista od spraw zabezpieczeń komputerowych) na końcu każdej historii podaje sposoby, jakimi należy radzić sobie z zagrożeniem z sieci, opisuje swoje spostrzeżenia oraz konkluzje. Dzięki temu Sztuka infiltracji nabiera formy podręcznika raczej niż powieści, zawierającego przykłady hakerskich wyczynów i krótkie opisy metod zabezpieczenia się przed nimi. Nawet nie tylko przed włamaniem z sieci, z zewnątrz, ale także przed atakami socjotechnicznymi, często mającymi miejsce wewnątrz firmy.

Jedna z historii opisuje audyt bezpieczeństwa, do przeprowadzenia którego firma wynajęła specjalistę. Dostarcza nam wszystkich szczegółów o tym, jak taki człowiek postępuje, znajdując się wewnątrz firmy i rozmawiając z jej pracownikami. Obrazuje, jak łatwo jest komuś zupełnie obcemu zdobyć nasze zaufanie i uzyskać od nas zastrzeżone informacje, a także dostać się do miejsc w firmie, do których taka osoba wstępu mieć nie powinna. Specjalista porusza się po całej firmie, wchodzi na konta pracowników i kopiuje informacje, a to tylko dzięki samemu sprytowi, umiejętności manipulacji i ludzkiej ufności. Jest to opowieść będąca przestrogą dla nas wszystkich i dowodem na to, jak łatwo dajemy się oszukać.  

Całość jest bardzo ciekawą i pouczającą lekturą. Dla kogoś w miarę obeznanego z komputerowym żargonem lektura książki nie będzie stanowić wielkiego problemu, ale – jak pisałem wyżej – autor przesadził z tym, że „nawet nasze babcie mogłyby to zrozumieć”. Dla poparcia moich słów oraz uwidocznienia tego, o czym piszę, podam poniżej cytaty fragmentów tekstu:

„Mniej więcej w tym czasie otwarty serwer Proxy, przez który miał dostęp, przestał pracować. Adrian nie był pewien dlaczego, ale już więcej nie mógł wejść. Zaczął szukać innej drogi. Podejście, jakie zastosował, było całkowicie nowatorskie.
Zyskał punkt wyjścia dzięki technice reverse DNS lookup, polegającej na użyciu adresu IP do znalezienia pasującej nazwy hosta. (Jeśli w swojej przeglądarce wpiszecie www.defensivethinking.com, żądanie trafi do serwera domeny [DNS], który przekłada nazwę na adres – w tym przypadku 209.151.246.5 – używany w Internecie do przekierowania żądania na stronę. Taktyka Adriana polegała na odwróceniu tego procesu: napastnik wprowadza adres IP i dostaje nazwę domeny urządzenia, do którego należy adres).”

To jeden z fragmentów tekstu, dosyć przystępny. Poniżej zacytuję inny, zawierający więcej określeń technicznych i trudniejszy w odbiorze, ale zanim to zrobię, chcę Wam powiedzieć, że sprawdziłem link z powyższego akapitu i wygląda na to, że Kevin wykorzystał jego opublikowanie w książce dla swoich celów, gdyż prowadzi on do strony reklamującej wszystkie jego powieści. Sprytna z niego bestia, trzeba mu to przyznać.

„Byli w DMZ sieci firmy, ale kiedy spróbowali nawiązać połączenie z własnymi systemami, zostali zablokowani. Spróbowali również wysłać polecenia ping do wszystkich systemów w sieci (ping sweep), ale od systemu 3COM za firewallem, żeby rozpoznać wszystkie potencjalne systemy i dodać je do swojej listy celów. Gdyby w schowku były adresy jakiejś maszyny, to by znaczyło, że jakies urządzenie blokuje dostęp do protokołu wyższego rzędu. „Po kilku próbach – powiedział Louis – w pamięci podręcznej ARP zobaczyliśmy zapisy wskazujące, że niektóre maszyny transmitują swoje adresy”. (ARP, protokół określenia adresów, umożliwia znalezienie fizycznego adresu hosta na podstawie jego adresu IP. Każdy host utrzymuje w pamięci podręcznej tłumaczenia adresów, żeby redukować opóźnienie w wysyłaniu pakietów danych).

Tak właśnie wyglądają niektóre partie tekstu zawartego w książce, i nie jest ich wcale mało. Mimo tego nie zakłócają one przyjemności czytania, co najwyżej mogą niektórych z nas wprowadzić czasem w stan niepewności co do rozumienia czytanego tekstu.

Wszystkie historie traktują o ludziach, o tym, czego dokonali za pomocą swoich maszyn i umiejętności, a także intelektu. Jeśli chodzi o mnie, to książka bardzo mi się podobała, gdyż zawiera solidną dawkę informacji na temat hakingu, a przy tym opowieści są i ciekawe, i zabawne miejscami. Są również pouczające, zwracają naszą uwagę na rzeczy, którymi normalnie raczej byśmy się nie przejmowali, będąc na ogół pewnymi naszej własnej nieomylności.
6/6


wtorek, 15 stycznia 2013

"Wezwanie", Kelley Armstrong
Tak to już jest z powieściami dla nastolatków, że grupa docelowa określa ich założenia fabularne i sposoby kreowania postaci. Z jednej strony całość musi obfitować w ciekawy pomysł i wątki przygodowe, by młodsi czytelnicy nie rzucili tomiszczem w kąt i nie pobiegli do komputerów, a z drugiej nie może zawierać trudnych w odbiorze, niezrozumiałych dla nich wątków. Przy powyższej tezie można więc założyć, że nie jest wcale tak łatwo napisać dobrą książkę dla młodszych czytelników. 

Urodzona w 1968 roku Kelley Armstrong jest zaliczana do najoryginalniejszych współczesnych twórców powieści z gatunku thrillera nadnaturalnego i kryminału. Jest autorką dwudziestu powieści, w tym Wezwania

Jak podaje Kirkus Review na okładce: „W trakcie lektury tej powieści krzyki przerażenia nastoletnich czytelników będą dość głośne, by obudzić zmarłych!”. Odważne stwierdzenie, owszem. Lecz czy mające poparcie w rzeczywistości? Zobaczmy. 

więcej na:
http://www.literatura.unreal-fantasy.pl/936/a/Wezwanie_Armstrong_Kelley_recenzja.html

sobota, 12 stycznia 2013

"Ulotna doskonałość", Gianrico Carofiglio
Tak jakoś mam, że jeśli pominąć takie nazwiska jak Umberto Eco czy Dante Alighieri, ciężko byłoby mi powiedzieć, że czytałem literaturę włoską. Z tego powodu chętnie skorzystałem z możliwości przeczytania i zrecenzowania powieści Ulotna doskonałość, która ukazała się nakładem wydawnictwa WAB. 

Jak podaje wydawca, we Włoszech zostało sprzedanych ponad 300 000 egzemplarzy książki opowiadającej o losach mecenasa Guido Guerrieriego, samotnego intelektualisty. 

Akcja rozpoczyna się, gdy do Guido dzwoni jego przyjaciel z czasów studenckich, adwokat Sabino Fornelli, z „delikatnym i pilnym” zleceniem. W ten sposób mecenas zostaje równocześnie detektywem-amatorem, starając się natrafić na informacje, które w śledztwie umknęły policji. 

więcej na: http://www.literatura.unreal-fantasy.pl/935/a/Ulotna_doskonalosc_Gianrico_Carofiglio_recenzja.html

sobota, 29 grudnia 2012

"Gra o tron", George R.R. Martin

Przyznam otwarcie, że wahałem się, czy zabrać się za napisanie recenzji Gry o tron, pierwszej powieści z cyklu Pieśni lodu i ognia. Wahałem się dlatego, że recenzji zostało napisanych już wiele, a opinie o książce są w sieci łatwo dostępne. Powieść została wydana w roku 1996 i od tamtego czasu jest o niej głośno, między innymi za sprawą popularnego serialu o tym samym tytule. Jednak, pomyślałem, może ta recenzja zwróci uwagę kilku dodatkowych osób, może Gra o tron dostarczy im tyle samo przyjemności, ile dała mnie.

Przez kilka minionych lat, jakie upłynęły od wydania powieści, nie miałem pojęcia o jej istnieniu, dopóki nie zobaczyłem pierwszego i drugiego sezonu serialu. Wtedy zresztą także jeszcze nie miałem okazji przeczytać książki, zrobiłem to dopiero niedawno, po wcześniejszym obejrzeniu dwóch sezonów serialu. Serial zaciekawił mnie bardzo, zaostrzył mój apetyt na powieść, i wreszcie nadarzyła się okazja, by ją przeczytać. 

piątek, 7 grudnia 2012

"Nieśmiertelność zabije nas wszystkich", Drew Magary
Skończona. Done. Książka, która strasznie zaciekawiła mnie od momentu, gdy tylko zobaczyłem jej okładkę. Po pierwsze, Śmierć powieszona w zaułku, trzymająca w kościstych dłoniach nieużyteczną już kosę. Po drugie, tytułowy oksymoron, rzucający się w oczy i natychmiast przyciągający uwagę. Intrygujące, i choć nie ocenia się książki po okładce (ani tytule), to odniosłem wrażenie, że te dwa drobne elementy obiecują całkiem dużo. 

Zacząłem czytać. Już od pierwszych stron moje zaciekawienie wzrosło, ponieważ we wstępnej notatce czegoś, co nazywa się w powieści Departamentem Ograniczenia, wyjaśniano, iż zapisy pochodzą prawdopodobnie z „wpisów na blogach bądź innego rodzaju sieciowego dziennika”. Notatka nosiła datę 2093 roku, a wpisy osobnika o nazwisku John Farrell miały obejmować okres sześćdziesięciu lat. Nieźle, pomyślałem. Pomysłowo. 

Więcej na: 
http://www.literatura.unreal-fantasy.pl/927/a/Niesmiertelnosc_zabije_nas_wszystkich_Drew_Magary_recenzja.html