poniedziałek, 8 lipca 2013

Moja klasyka: "Grom", Dean R. Koontz



„Przeznaczenie walczy o przywrócenie kształtu, jaki miało posiadać”. Kojarzy się to Wam z czymś? Jeśli tak, to pewnie z serią pięciu części filmu Oszukać przeznaczenie, w którym bohaterowie starają się uciec przeznaczonej im śmierci. Najpierw jeden z nich doświadcza wizji katastrofy, w jakiej wezmą niedługo udział pasażerowie samolotu czy autobusu, a potem stara się zakłócić kolejność umierania poszczególnych ludzi, by w ten sposób pokrzyżować plany Śmierci. Czyli, jak mówi sama nazwa serii, oszukać przeznaczenie.

W powieści Grom Koontza, napisanej w roku 1988, a wydanej w Polsce po raz pierwszy w roku 1991, przeznaczenie również stara się wrócić do obranego wcześniej toru. Czy to sama natura planuje nasz los już w chwili urodzenia, czy może w innym wymiarze, jakimś nieznanym nam kontinuum rozciągają się nici naszego losu, autor powziął założenie, iż to, co miało się stać, powinno się zdarzyć. Nawet wtedy, gdy ktoś ingeruje w czyjeś życie i tym samym odmienia diametralnie jego bieg, nawet, gdy zmiany te są na naszą korzyść, przeznaczenie i tak stara się wrócić do swojego pierwotnego stanu.

Cała historia zaczyna się w piątkową noc roku 1955, kiedy to na świat przychodzi Laura Shane. Tak się składa, że w trakcie porodu umiera jej matka. Dziewczynkę wychowuje więc sam ojciec, Bob, człowiek o złotym, pełnym wrażliwości sercu, uważający swoją piękną córeczkę za swój największy skarb.

Mijają lata. Bob prowadzi mały spożywczy sklepik, nad którym mieszka z córką. Pewnego burzowego wieczoru do sklepu wchodzi uzbrojony napastnik i grożąc im bronią, żąda pieniędzy. Kiedy już je dostaje, postanawia zabrać małą Laurę na zaplecze i zgwałcić. Wtedy jednak w sklepie pojawia się tajemniczy mężczyzna, trzydziestokilkuletni blondyn, i na miejscu zabija ćpuna. Pomaga Bobowi i Laurze wymyślić odpowiednią dla policji historyjkę i odchodzi.

Jakiś czas później ojciec Laury umiera na zawał serca. Zdruzgotana dziewczynka trafia do domu dziecka, gdzie poznaje Ruth i Thelmę Ackerson, dwie bliźniaczki, z którymi się zaprzyjaźnia. Lecz ciążące nad Laurą fatum znowu stawia na jej drodze zboczeńca, Willy’ego Sheenera, jednego z opiekunów dzieci. Jak się okazuje, przed strasznym losem ponownie chroni ją tamten tajemniczy blondyn, jej „obrońca”, jak dziewczynka go nazywa. Chroni Laurę przed każdym zagrożeniem, pojawia się dokładnie wtedy, gdy jego obecność jest niezbędna, a co dziwniejsze, jego wygląd na przestrzeni lat wcale się nie zmienia…

Najpierw obrońca Laury powstrzymuje pewnego lekarza, który ma problem z alkoholem, przed odebraniem porodu. Potem zabija w sklepie ćpuna. Następnie bije opiekuna z domu dziecka tak bardzo, że jego twarz jest cała sinofioletowa, oko zapuchnięte, a wargi porozcinane. Dlaczego to robi? Kim jest? Skąd wie, kiedy i gdzie dokładnie ma się pojawić, by ocalić Laurę przed strasznym losem, przed jej przeznaczeniem, które nieustannie usiłuje powrócić do pierwotnego scenariusza jej życia?

Grom jest jedną z pierwszych książek Koontza, którymi zaczytywałem się jako nastolatek. Niemal wszystkie były bestsellerami, a takie pozycje jak Ściana strachu, Złe miejsce, Zimny ogień, Grom właśnie czy Mroczne ścieżki serca już na stałe mają swoje miejsce w mojej pamięci. Choć wszystkie były pisane według „recepty na bestseller”, to mają w sobie wiele oryginalności i potrafią poruszyć.

Teraz, po kolejnej lekturze Gromu i dobrych kilkunastu latach, jakie minęły od pierwszego czytania tej książki, sam jestem zaskoczony siłą emocji, jakie ta powieść ponownie we mnie wywołała. W niektórych momentach nie da się nie ulec smutkowi, w innych parska się szczerym śmiechem, w jeszcze innych odczuwa się naprawdę silne wzruszenie, które w chwilę później zostaje zastąpione przez trzymającą w napięciu akcję. Koontz jako pisarz jest doskonałym rzemieślnikiem, doskonale panującym nad swoim warsztatem i bezsprzecznie potrafiącym tchnąć w swoje opowieści prawdziwe życie.  W jego książkach realizm przeplata się z fascynującymi elementami fantastycznymi, które tylko dodają całej miksturze uroku i blasku.

Dzisiaj wielkość Koontza nie jest już tak wyraźnie dostrzegana jak kiedyś, w latach dziewięćdziesiątych. Jednak wtedy, wśród wydawanych masowo w nakładach kieszonkowych horrorów Guya N. Smitha czy Harry’ego Adama Knigtha, książki Koontza – choć również zawierające elementy horroru – wyróżniały się wśród tej papki jak Święty Mikołaj na hawajskich plażach.

Dean Koontz to autor książek niegdyś rozchwytywanych i cenionych, dzisiaj natomiast to tylko nazwisko, słyszane z rzadka i zastąpione niestety przez nie dorównujących mu pisarzy pokroju Dana Browna.


Czytelnicze pokolenia lat osiemdziesiątych doskonale będą pamiętać jego bestsellery; nie wszystkie najwyższych lotów, powtarzalne ze względu na ilość, ale zawsze potrafiące zaciekawić, a często nawet zauroczyć. Dla mnie jego książki pozostaną nierozerwalnie splecione ze wspomnieniami z młodości, ciągle będą przypominać mi, że sprawiły, iż tak bardzo lubię zatracać się w słowie pisanym. Wygląda więc na to, że pozostanę dozgonnym dłużnikiem Deana Koontza, podobnie jak jestem dłużnikiem Lovecrafta, Howarda, Stokera czy Chandlera.


8 komentarzy:

  1. Pamiętam, jak się zaczytywałąm w książkach Mastertona, Koontza, Kinga...Robiłay wrażenie. Teraz gdy czasem do nich wracam, jest ono mniejsze, ale nadal widzę klasę tych autorów.

    fantastycznerecenzje.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Robiły wrażenie, bo byliśmy młodsi, nie mieliśmy tylu przeczytanych książek na koncie itp itd. Zgadzam się z Tobą - wystarczy zagłębić się ponownie w te książki, a od razu widać, dlaczego zostały docenione ;-)

      Z Twoim linkiem jest coś nie tak.

      Usuń
  2. Koontza chyba nic nie czytałam... W bibliotece miejskiej, w czasach, kiedy ją jeszcze odwiedzałam ;), widziałam stos jego powieści, ale... omijałam je. Nie wiem dlaczego, jakoś mnie nie pociągały :) Może jeszcze kiedyś po nie sięgnę i się okaże czy się myliłam w swoim "nie-wyborze" :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wydaje mi się, że możesz się zaskoczyć... jeśli sięgniesz po którąś z jego powieści ;-)

      Usuń
  3. Czytałam kilka late temu i wtedy zrobiła na mnie spore wrażenie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Po pierwszym spotkaniu z pisarzem: duży plus, chociaż przez większą cześć książki nie wiedziałam dokąd zmierza historia. Jestem rozczarowana zakończeniem, nie należę do zwolenników happy endu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, happy endy dawno się przejadły. U Koontza występują zawsze, więc z góry wiadomo, niestety, czego można się spodziewać. Mimo to jego starsze pomysły potrafią robić wrażenie ;-)

      Usuń